wtorek, 9 października 2018

Arkona. Upadek Świętowita - dwa zdobycia grodu opisane w Gesta Danorum



To fragmenty „Gesta Danorum” (Czyny Duńczyków), w oprac. Winkela Horna i przekładzie Jana Woluckiego, kroniki spisanej przez Saxo Gramatyka w latach 1185 – ok. 1222. Dotyczą one dwu wypraw królów duńskich prowadzących do zajęcia Arkony, grodu-centrum kultu Świętowita, jednego z ostatnich bastionów połabskiego przedchrześcijańskiego kultu, znajdującego się na półwyspie Wittow, na północy Rugii. Pierwszą z nich poprowadził w 1136 Eryk Pamiętny (Emune), drugą Waldemar Wielki w roku 1168 lub 1169. Wedle Knytlingasaga Waldemar miał wylądować na wyspie w Zielone Świątki, tj. 19 maja ’68 lub 8 czerwca ’69. Chrzest Rugian miał nastąpić 15 czerwca, samo zaś zdobycie Arkony 12 czerwca. W ataku tym i zdobyciu grodu towarzyszyli mu książęta pomorscy, bracia Bogusław I i Kazimierz I, ze swoimi zastępami.

Gród położony był – i to, co pozostało, wciąż jest – na północnym skraju Rugii, na cyplu nad kredowym klifem o 45 m wysokości, stale osuwającym się do morza, który bronił go z trzech stron. Czwartej strzegł wał ziemno-drewniany, długości ok. 250 m i wys. od 10 do kilkunastu czy nawet dwudziestu paru metrów.

Zostawiłem też barwny fragment poświęcony opisowi samej świątyni, dprawianym w niej obrzędom, wróżbom. 


I zdobycie Arkony


„[…] jako że Słowianie wydali Danii wojnę. Musiał on (Eryk II Emune, Eryk Pamiętny) pozostawić sprawy przyjaciela samym sobie i zająć się swymi własnymi. Zebrał on flotę i pożeglował na Rugię, i by móc prowadzić wojnę jeszcze energiczniej, polecił on, czego nikt wcześniej nie uczynił, zabrać konie na pokład duńskich łodzi, cztery na każdą, który to zwyczaj później był pilnie naśladowany. Duńczycy dobili do Rugii, gdzie znaleźli miasto Arkona mocno ufortyfikowane. By odciąć je od pomocy sąsiadów, przekopali oni kanał oddzielający ten pasek lądu, który leży pomiędzy polami Arkony a resztą Rugii, i wznieśli niezwykle wysoki wał w poprzek niego. To zostało oddane ludziom z Hallandu do strzeżenia, a Peder [Bodilsen] został ich wodzem. Rugianie jednakże zaszli ich od tyłu nocą, po tym jak przekroczyli kilka brodów, lecz po tym jak niektórzy zginęli, zostali oni odparci przez resztę wojska. Gdy arkonianie nie byli teraz wystarczająco silni, by się przeciwstawić wrogowi i nie widzieli żadnej możliwości otrzymania pomocy, ugięli się przed nieuchronnością i poddali Duńczykom pod tym warunkiem, że zachowają życie przyjmując chrześcijaństwo, lecz mieli otrzymać prawo do zachowania posągu boga, którego czcili. Był tam mianowicie w mieście posąg, który mieszkańcy czcili z największym szacunkiem, i któremu ich sąsiedzi również oddawali nieustannie wielką cześć; ten zwany był fałszywie Świętym Witem. Zachowując go, nie mogli mieszkańcy miasta całkowicie porzucić kultu starych bogów. Gdy na początek polecono im dać się uroczyście ochrzcić, byli oni także, gdy poszli do stawu, bardziej zainteresowani gaszeniem pragnienia, niż stawaniem się chrześcijanami, bowiem pod pozorem odbycia świętej ceremonii odświeżali oni zmęczone oblężeniem ciała. Został tam również ustanowiony duchowny w Arkonie, który miał ich prowadzić do nowego i lepszego żywota, i uczyć ich podstaw nowej wiary, lecz jak tylko Erik oddalił się, wyrzucili oni duchownego z miasta i chrześcijaństwo razem z nim. Nie zwracając uwagi na los zakładników, jakich musieli dać, oddali się arkonianie ponownie czczeniu swego posągu, i pokazali w ten sposób, na ile uczciwie oni postępowali przyjmując chrześcijaństwo”.


II zdobycie, zniszczenie świątyni


„Podczas gdy to się działo, odpadli Rugianie; czując się bezpieczni, gdy król zajęty był tak daleko, nabrali oni odwagi. Gdy zima miała się ku końcowi, dowiedzieli się oni, że postanowił on udać się na wyprawę wojenną przeciw nim, i wysłali do niego pewnego nadzwyczaj sprytnego i elokwentnego człowieka, by wyszukanymi pochlebstwami skłonił go do porzucenia swych planów. Gdy nie mógł on jednak nic wskórać, nie chciał on wrócić do domu zanim Duńczycy by nie wyruszyli, by nie wzbudzić podejrzeń u swoich rodaków odradzaniem im prowadzenia wojny, lub doprowadzając ich do nieszczęścia, doradzając im ją. Prosił on przeto Absalona, by mógł pozostać w jego świcie dopóki jego rodacy nie zwrócą się do niego o radę, bowiem głupim ludziom bardziej podobają się te rady, których sami szukają, niż te, które im się proponuje. Król zaatakował teraz Rugię w różnych miejscach i zdobył wszędzie łupy, lecz nigdzie nie znalazł okazji do walki, a pragnąc utoczyć wrogiej krwi przystąpił do oblężenia Arkony.


Miasto to leży na szczycie wysokiego klifu i jest od wschodu, południa i północy silnie umocnione, nie sztucznie, lecz przez naturę, jako że strome krawędzie klifu niczym mury wznosiły się tak wysoko, że żadna strzała nie mogła dosięgnąć szczytu. Z tych trzech stron osłaniane jest też morzem, lecz od strony zachodniej otoczone jest wałem wysokim na pięćdziesiąt łokci, którego dolna część zbudowana była z ziemi, podczas gdy górna miała konstrukcję drewnianą, wypełnioną torfem. Po północnej stronie znajduje się źródło, do którego mieszkańcy przychodzili ubezpieczoną ścieżką, którą Erik Emune swego czasu zablokował im, tak że pokonał ich on przy oblężeniu zarówno brakiem wody, jak i siłą zbrojną. W środku miasta był tam otwarty plac, na którym stała nadzwyczaj misternie wykonana świątynia z drewna, której okazywano wielką cześć, nie tylko ze względu na jej wspaniałość, lecz także dlatego, że znajdował się tam w niej posąg bóstwa. Z zewnątrz świątynia przyciągała wzrok różnymi starannie wyrzeźbionymi obrazami wspaniałej roboty, które jednakowoż były prymitywnie i niedbale pomalowane. Było tam tylko jedno wejście, lecz sama świątynia podzielona była na dwie przestrzenie, z których zewnętrzna biegła wzdłuż ścian i miała czerwony sufit, podczas gdy wewnętrzna opierała się na czterech filarach i zamiast ścian miała zasłony i nic wspólnego z zewnętrzną poza sufitem i pojedynczymi belkami. W świątyni stał wspomniany posąg w nadludzkich rozmiarach. Miał on cztery głowy i tyle samo szyj, z których dwie zwrócone były do przodu, a dwie do tyłu; tak samo z tych dwu głów zwróconych do przodu, jak i tych dwu zwróconych do tyłu, jedna patrzyła w prawo, a druga w lewo. Ogolona broda i przystrzyżone włosy wskazywały, że artysta, który wyrzeźbił posąg, miał na względzie zwyczaj, jaki panował pomiędzy Rugianami. W prawym ręku posąg trzymał róg, zrobiony z różnych metali; ten wypełniał doświadczony kapłan raz w roku winem, i z zachowania napoju wróżył, jaki będzie przyszłoroczny plon. Lewą rękę miał posąg zgiętą i wspartą na boku. Tunika sięgała goleni, zrobionych z różnych gatunków drewna, które były tak dyskretnie połączone z kolanami, że jedynie uważnie się przyglądając można było zauważyć złączenia. Stopy były całkiem przy podłodze, lecz to, na czym stał, ukryte było w ziemi. Obok widać było uprząż i siodło oraz inne jego insygnia, z których szczególnie zadziwiający był nadzwyczaj wielki miecz, którego pochwa i uchwyt były ze srebra i ozdobione przepysznie wspaniałą robotą.



Kult boga sprawowano w następujący sposób: raz w roku, gdy żniwa zbliżały się ku końcowi, zbierał się cały lud wyspy przed świątynią, składano bydło w ofierze i spożywano uroczysty posiłek ku chwale bogów. Kapłan, który w odróżnieniu od tego, co było raczej obyczajem mieszkańców kraju, miał długie włosy i brodę, zwykle na dzień przed świętym obrządkiem szedł do świątyni, której próg jedynie on miał prawo przekroczyć, i sprzątał i porządkował starannie, przy czym musiał uważać, by wstrzymywać oddech, tak że za każdym razem, gdy potrzebował zaczerpnąć powietrza, musiał spieszyć do drzwi, by bóg nie został skażony tym, że jakiś człowiek oddychał w jego bliskości. Dzień później, gdy lud rozłożył się obozem przed drzwiami świątyni, brał kapłan róg z ręki figury i sprawdzał dokładnie, czy napój w nim znikał, co uważano za ostrzeżenie, że będzie nieurodzaj w roku następnym., w związku z czym zobowiązywał on lud do oszczędzania aktualnych plonów, by zachować coś z nich na rok następny. Jeżeli napój nie znikał, wróżyło to pomyślny rok; w zależności od tego, co róg przepowiadał, nakazywał on więc ludziom albo oszczędzać aktualne zbiory, albo korzystać z nich do syta. Następnie wylewał on wino jako ofiarę u stóp posągu, napełniał róg na nowo i udawał, jakby pił na jego cześć, jednocześnie wzniosłymi słowami prosił on o powodzenie dla siebie i ludności kraju, o bogactwo i o zwycięstwo, po czym przykładał róg do ust i pił to szybko jednym haustem, po czym ponownie napełniał go i wkładał ponownie w prawą rękę posągu. Było tam też ofiarowane ciasto miodowe owalnego kształtu, które było prawie na wysokość człowieka. To ustawiał kapłan pomiędzy sobą a ludem, i pytał następnie, czy go widzieli; gdy odpowiadali oni, że tak, wypowiadał on życzenie, by nie zobaczyli go w następnym roku, przy czym sens tego nie był, że życzył on sobie lub ludowi śmierć, lecz żeby rok był pomyślny [a ciasto większe]. Następnie błogosławił on lud w imieniu boga, pouczał ich, by okazywali mu swój szacunek częstymi ofiarami, których oczekiwał jako słusznej zapłaty za zwycięstwa na lądzie i morzu. A gdy to zostawało dokonane, spędzali resztę dnia na wielkiej uczcie, gdzie objadali się do syta darami ofiarnymi, tak że to, co zostało poświęcone bogu, pożerali oni sami. Na tej uczcie uważano za czyn miły bogu upić się, a za grzech pozostawać trzeźwym. Na potrzeby kultu musiał każdy mężczyzna i kobieta rocznie płacić jedną monetę, a bóg ponadto otrzymywał jedną trzecią łupów, jakie zdobyli, bowiem uważali, że powinni dziękować mu za jego pomoc. Było też przydzielonych mu trzysta koni i tyluż wojowników, którzy walczyli dla niego, i którzy musieli przez to oddawać kapłanowi całe łupy, jakie zdobyli, czy było to wzięte z bronią w ręku, czy ukradzione; za te pieniądze, które wpływały tam z tego tytułu, polecał on przygotowywać wszelkie szlachetne precjoza i różne ozdoby do świątyni, które przechowywał w zamkniętych skrzyniach, w których też oprócz mnóstwa pieniędzy przechowywano liczne sztuki purpury, które były całkiem zniszczone upływem czasu, jak i liczne dary, częściowo od ludu, a częściowo od indywidualnych osób, które były dane im jako dary ofiarne dla pozyskania szczęścia i powodzenia. Cała słowiańszczyzna okazywała temu bóstwu swą cześć opłacając się jemu, a nawet sąsiedni królowie składali dary, nie patrząc na popełniane przez nich świętokradztwo; pomiędzy innym król Danii Svend [Grathe] podarował wspaniale wykonany puchar, aby zdobyć jego przychylność, za które to świętokradztwo przyszło mu później zapłacić nieszczęsną śmiercią. Ten bożek miał ponadto również inne świątynie w różnych miejscach, które nie cieszyły się tak wielkim uznaniem, jak ta w Arkonie. Miał on także swego własnego białego konia; uważano za świętokradztwo wyrwanie włosa z jego grzywy lub ogona, i nikomu poza kapłanem nie wolno było go karmić, ani jeździć na nim, żeby to boskie zwierzę nie utraciło dostojnego wyglądu, gdyby było często używane. Rugianie uważali, że na tym koniu Svantovit – tak zwano bożka – jeździł, gdy walczył przeciw wrogom swej świętości, i dowód na to widzieli zwłaszcza w tym, że pomimo, iż w nocy pozostawał w stajni, najczęściej z rana był mokry i spocony, tak jakby wrócił prosto z walki i biegł długą drogę. Także odczytywano ostrzeżenia z zachowania konia w następujący sposób: gdy zamierzano prowadzić wojnę z jednym czy drugim krajem, miała w zwyczaju służba świątynna ustawiać sześć włóczni, po dwie na krzyż, w równych odstępach od siebie i z ostrzem wbitym w ziemię. Gdy wyprawa miała ruszyć, wiódł kapłan konia, po tym jak odmówił uroczystą modlitwę, w uprzęży z przedsionka i prowadził tak, by ten skakał nad włóczniami; jeżeli ten podniósł prawą nogę przed lewą, uważano to za przepowiednię, że wojna będzie miała korzystny wynik, lecz jeżeli uniósł ten choćby jeden raz lewą nogę jako pierwszą, rezygnowano z zamyślonego ataku, a nawet decydowano o podniesieniu kotwic nie wcześniej, niż gdy zobaczyli go trzy razy pod rząd skaczącego przez włócznie tak, jak przyjmowali za dobrą wróżbę.



Także gdy mieli wyruszyć w innych sprawach, przyjmowali wróżbę z pierwszego, napotkanego zwierzęcia. Gdy wróżba była dobra, jechali dalej zadowoleni, była ona zła, to spieszyli do domu z powrotem. Nie było im też nieznane rzucanie losów, rzucali oni mianowicie na swój podołek trzy kawałki drewna jako losy, były one białe z jednej strony, a czarne po drugiej, i białe przepowiadało szczęście, czarne nieszczęście. Nawet kobiety nie stroniły od oddawania się takim praktykom. Gdy siedziały przy palenisku, czasami robiły przypadkowe kreski w popiele i liczyły je razem, jeżeli liczba była parzysta, wierzyły one, że wróżyło to szczęście, gdy była nieparzysta, brały to za zły znak.



Król opanowany był pragnieniem zniszczenia ich umocnień w nie mniejszym stopniu, niż zagłady pogańskiego kultu, jaki panował w tym mieście; uważał mianowicie, że gdyby ujarzmił Arkonę, tym samym całe pogaństwo na Rugii zostałoby wytępione, bowiem nie miał wątpliwości, że dopóki ten posąg tam pozostawał, było mu łatwiej zdobyć umocnienia kraju, niż pokonać pogański kult. By szybciej doprowadzić do końca oblężenia, na jego polecenie wszyscy wojownicy w wielkim trudzie przynosili z pobliskich lasów liczne pnie, nadające się do budowy z nich maszyn oblężniczych. Podczas gdy rzemieślnicy teraz zabrali się do ich budowy, przybył on pewnego razu i powiedział, że nie będzie żadnej korzyści z tego, że zadali sobie tak wiele trudu, i że miasto wpadnie w ich ręce szybciej, niż liczyli na to. Gdy go zapytano, dlaczego tak przypuszczał, odpowiedział on, że wywnioskował to z tego, że jak Rugianie swego czasu zostali podbici przez cesarza Karola Wielkiego i nakazano im przywozić trybut do św. Wita w Corvey, który stał się znany dzięki swej męczeńskiej śmierci, gdy Karol zmarł, skwapliwie po odzyskaniu wolności mieli oni zrzucić jarzmo niewolnictwa i powrócić do pogaństwa; mieli wtedy w Arkonie wznieść posąg tego bożka, który nazwali świętym Witem, na którego kult zużyli pieniądze, które wcześniej oddawano do św. Wita do Corvey, z którym teraz nie chcieli mieć nic do czynienia, bowiem wystarczał im, jak mówili, ten święty Wit, którego mieli u siebie, i nie mieli potrzeby podporządkowywać się obcemu. Dlatego święty Wit, gdy zbliża się teraz jego dzień, zniszczy ich mury jako karę za to, że przedstawili go w tak barbarzyńskim wyobrażeniu; zasłużyli sobie na to, by on ich ukarał, ponieważ ustanowili bluźnierczy kult zamiast jego świętego upamiętnienia. Nie zostało mu to objawione we śnie, powiedział król, ani nie wywnioskował on tego z żadnego wydarzenia, jakie by się przydarzyło, miał on tylko nieodparte przeświadczenie, że tak miało się stać. To przewidywanie wzbudziło więcej zdziwienia u wszystkich, niż wiary w nie, a że ta wyspa, na której Arkona leżała, a co nazywała się Wittow, oddzielona była od Rugii jedynie wąską cieśniną, która zaledwie była na tyle szeroka, co niewielka rzeka, i obawiano się, że arkonianie mogliby otrzymać wsparcie tą drogą, wysłano tam ludzi, by strzegli przejścia i przeszkodzili wrogowi przeprawić się tamtędy. Z resztą wojska obległ on miasto, szczególnie kładąc nacisk na ustawienie katapult w pobliżu wałów. Na Absalona nałożono obowiązek podzielenia ludzi i wskazania im, gdzie mają rozbić obóz, i w tym celu wymierzył on dokładnie ziemię pomiędzy brzegami z obu stron. W międzyczasie wypełnili arkonianie bramę miasta wielką ilością ziemi, by uczynić wrogowi trudniejszym atakowanie jej, i zablokowali dojście do niej murem z darni, i to uczyniło ich tak pewnymi siebie, że zaniechali obsadzenia wieży ponad bramą, lecz jedynie zawiesili tam kilka chorągwi i proporców. Jedno z insygniów, które odznaczało się tak kolorem, co i rozmiarami, zwano Stanica, i Rugianie żywili dla tej chorągwi tak wielką cześć, jak prawie do wszystkich swych bogów razem, bowiem gdy niesiono ją przed nimi, uważali oni, że posiadali wystarczającą moc, by ruszyć na bogów i ludzi, i że nie było wtedy takiej rzeczy, której by nie mieli prawa uczynić, gdyby chcieli, plądrować miasta, burzyć ołtarze, czynić rzeczy niegodne i obracać domy na Rugii w ruinę. Byli tak wielce przesądni, gdy chodziło o tę szmatę, że przydawali jej władzy i mocy więcej, niż królewska, i czcili ją jak boski sztandar, ba, nawet ci, którzy zostali poszkodowani, okazywali chorągwi największy szacunek i cześć, niezależnie od tego, ile cierpień i szkód ona by im nie przyniosła.



W międzyczasie wojsko zabrało się do różnych prac, jakich oblężenie wymagało; jedni budowali szopy dla koni, inni wznosili namioty i podejmowali się innych niezbędnych rzeczy. Podczas gdy król, ze względu na wielki gorąc, jaki był za dnia, przebywał spokojnie w swoim namiocie, niektórzy duńscy chłopcy, którzy w podnieceniu odważyli się podejść do samego wału obronnego, poczęli procami ciskać kamienie na umocnienia. Arkonianie przyjmowali raczej ze śmiechem niż przestrachem ich pomysły, i powstrzymali się od użycia broni przeciw takiej zabawie, tak że woleli raczej patrzeć na chłopaków, niż pogonić ich. Pojawili się tam też młodzieńcy, którzy poszli w zawody z chłopcami i w ten sam sposób prowokowali mieszkańców miasta, i znudzili się tamci bezczynnym przyglądaniem i zmuszeni chwycili za broń. Więcej teraz młodzieży porzuciło swą pracę i pobiegli, by przyjść swym towarzyszom z odsieczą, lecz rycerstwo potraktowało to wszystko jak dziecięcego psikusa. Tak to, co z początku nie miało żadnego znaczenia i o czym nie byłoby warto wspominać, szybko przemieniło się w gwałtowną walkę, której nie można było lekceważyć, i dziecięca zabawa rozrosła się z czasem do starcia na serio pomiędzy mężczyznami. Ziemia, którą brama była wypełniona, zapadła się w międzyczasie i utworzyła tam dziurę czy szczelinę, tak, że powstało tam duże otwarcie pomiędzy wieżą a ścianą z darni. To zauważył pewien nadzwyczaj odważny młodzieniec, o którym po prawdzie więcej nic nie wiadomo, i stwierdził on wtedy, że nadarzała się dobra okazja do wprowadzenie w życie tego, co zamyśliwano; poprosił on wtedy swych towarzyszy, by mu pomogli dostać się na górę, skoro by to uczynili, zaraz miasto zostałoby wzięte, a zwycięstwo zdobyte. Gdy zapytali się go, w jaki sposób by mogli być mu pomocni, powiedział on, że powinni wetknąć swe włócznie pomiędzy płaty darni, tak by mógł się wspiąć po nich jak po drabinie. Gdy w ten sposób dostał się na górę i zobaczył, że wewnątrz dziury mógł być pewien, że wrogowie z żadnej strony nie mogli mu czynić szkody, zażądał on trochę słomy, którą mógłby podpalić. Gdy zapytali oni go, czy miał coś do rozpalenia ognia, odpowiedział, że miał on ze sobą krzesiwo i krzemień, i przykazał im, by mu pomogli zejść na dół, gdy ogień się rozpali. Gdy teraz rozglądali się oni za czymś, co mógłby użyć do podpalenia, wpadło im przez przypadek w ręce to, czego szukali; przybył tam mianowicie jeden z wozem słomy, która miała być użyta do czego innego; zabrali oni teraz to, rzucali snopki jeden drugiemu i podawali na włóczniach temu młodemu człowiekowi, i wkrótce otwór był wypełniony całkowicie słomą, co odbyło się bez żadnego zagrożenia, jako że wieża była całkowicie opuszczona. Mieszkańcy miasta nie mieli mianowicie pojęcia, co tam się działo, a niezwykłe rozmiary wieży przyczyniły się dodatkowo do ich zmylenia, a jej szerokie z obu stron przyziemie posłużyło Duńczykom do osłony. Gdy ogień chwycił, a wieża nagle stanęła w płomieniach, ten, co rozpalił ogień i uczynił tak pierwszy krok do zdobycia towarzyszom zwycięstwa, zszedł z ich pomocą na dół.



Gdy mieszkańcy miasta zauważyli dym, byli tak zszokowani nieoczekiwanym zagrożeniem, że nie wiedzieli, czy wpierw rzucić się mieli do gaszenia, czy na wroga, a gdy w końcu oprzytomnieli, wszystkimi siłami zabrali się za pożar, i zaczęli, bez zważania na wroga, zwalczać płomienie, podczas gdy Duńczycy starali się przeszkodzić im w gaszeniu, i z równą zawziętością starali się oni podtrzymać ogień, z jaką tamci go tłumili. Gdy arkonianom w końcu zabrakło wody, leli mleko na płomienie, lecz im bardziej je zalewali, tym mocniej wybuchały, i miało to taki skutek, że ogień rozprzestrzeniał się ze wszystkich sił. Wszystkie te tam krzyki i wrzaski skłoniły króla do wyjścia z obozu i sprawdzenia co tam się działo, a gdy zobaczył jak rzeczy się miały, został bardzo zaskoczony i nie mógł ocenić prawidłowo, czy pożar ten mógł mieć znaczenie dla wzięcia miasta, dlatego też spytał on Absalona, co powinni uczynić. Poprosił on króla, by nie mieszał się w dziecięce psikusy, ani nie angażował się w coś zbyt pospiesznie, zanim sprawa zostałaby zbadana, i prosił usilnie o przyzwolenie, by wpierw mógł sprawdzić, czy pożar mógłby pomóc im w zdobyciu miasta. Udał się następnie niezwłocznie by zbadać sprawę, i poszedł do bramy biorąc jedynie ze sobą hełm i tarczę, i wezwał młodych ludzi, którzy próbowali szturmować ją, by rozszerzyli pożar. Ci dokładali do ognia ze wszystkich rogów, aż zajęły się słupy i podpory, podłoga w wieży się przepaliła i płomień wzniósł się aż do szczytu, i zamienił wszystkie chorągwie bożka i inne insygnia w popiół. Gdy Absalon zameldował to królowi, kazał ten na wniosek Absalona otoczyć miasto, i usiadł zaraz na krześle poza obozem by obserwować walkę. Pewien nadzwyczaj dzielny młody człowiek w duńskim wojsku wielce zawziął się, by dostać się do przedpiersia przed innymi, a gdy został on śmiertelnie raniony, postarał się by upaść tak, aby wyglądało, że zeskoczył z własnej woli, a nie, że padł na ziemię ubity, tak że trudno powiedzieć, czy przydał on sobie największej chwały walcząc, czy umierając. Pomorzanie, którzy mieli to za zaszczyt walczyć w obecności króla, także okazali pod dowództwem Kazimierza i Bogusława niecodzienną odwagę, dzielnie atakując miasto, a król przyglądał im się wtedy także z podziwem i zadowoleniem, patrząc jak wspaniale walczyli. Gdy Rugianie byli tak narażeni na podwójne niebezpieczeństwo, ugięło się wielu przed ogniem, podczas gdy inni padli od włóczni wroga, i nikt nie wiedział, czy bardziej się trzeba było bać ognia czy wroga, lecz niektórzy porzucili wzgląd na swe własne dobro i bronili miasta tak wytrzymale i nieustępliwie, że nie ulegli wcześniej, niż gdy płonący wał legł w gruzach, a ci, którzy padli na murach miasta, pochłonięci zostali przez te same płomienie, jak na wspólnym stosie; bowiem taką miłość żywili do murów rodzinnego miasta, że prędzej woleli paść razem z nimi, niż przeżyć ich upadek. Gdy mieszkańcy miasta nie mieli już żadnej nadziei, i przed oczami mieli tylko śmierć i zagładę, jeden z nich, co był na przedpiersiu, krzyknął donośnie do Absalona i zażądał rozmowy z nim. Absalon polecił mu pójść w najspokojniejszy koniec miasta, jak najdalej od wrzawy i przelewu krwi, i tam spytał go wtedy, czego ten sobie życzył. Wezwał on wtedy, jednocześnie dodając do słów szczególnej mimiki i gestykulacji, do powstrzymania ataku Duńczyków, aż do czasu, kiedy mieszkańcy miasta mogliby się poddać. Na to powiedział Absalon, że nie może być mowy o przerwaniu szturmu, chyba, że oni powstrzymają się od gaszenia ognia. Na ten warunek poszli Słowianie, po czym Absalon natychmiast przedstawił królowi tamtego prośbę. Król polecił zaraz wezwać z pola bitwy wodzów, by naradzić się z nimi w tej sprawie, i Absalon powiedział wtedy, że należało uczynić to, o co Słowianie prosili, bowiem im dłużej się to przeciągało, tym trudniej będzie mieszkańcom miasta ugasić ogień, a gdy nie będą mogli tego uczynić, ogień ich pokona, nawet, gdyby Duńczycy nie przyłożyli do tego ręki, tak więc nawet jeżeli nic nie uczynią, to pozwalając ogniowi szerzyć zniszczenie osiągną oni to, czego by nie dali rady własnymi siłami. Pomimo, że jakiś czas by się powstrzymywali od walki, nie można by ich nazwać bezczynnymi, gdy bez narażania się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo, pozwalali innym siłom walczyć za siebie. Ta rada uzyskała ogólną aprobatę, a król zawarł pokój z arkonianami na tych warunkach, że posąg miał zostać przekazany razem ze wszystkimi należącymi do świątyni skarbami, a wszyscy pojmani chrześcijanie mieli odzyskać wolność bez okupu i miano zaprowadzić kult chrześcijański, tak jak był praktykowany w Danii. Wszystkie dobra ziemskie, które oddane były bóstwu, miały z największym pożytkiem służyć kościołowi chrześcijańskiemu. Gdyby jakiekolwiek okoliczności tego wymagały, mieli oni iść za Duńczykami na wezwanie do pospolitego ruszenia, i nie mieli prawa nigdy odmówić stawienia się przy wojsku, gdy król polecał to im. Ponadto powinni płacić rocznie trybut w wysokości czterdziestu srebrnych monet od każdej pary wołów, i tyluż dostarczyć zakładników dla zapewnienia, że dochowają oni tych warunków”.



„[…]Dzień później polecił król Esbernowi [Snare] i Sune [Ebbesenowi] wywrócić posąg boga, a gdy nie dało się tego zrobić bez mieczy i toporów, po tym jak zerwane zostały zasłony zawieszone w świątyni, przykazali oni dokładnie ludziom, którzy mieli wykonać tę pracę, by uważali kiedy ten ciężki posąg miałby upadać, by nie mówiono, gdyby zostali zmiażdżeni jego ciężarem, że była to kara, którą spuścił na nich zagniewany bóg. W międzyczasie zebrał się wokół świątyni wielki tłum mieszkańców miasta, żywiąc nadzieję, że Svantovit ze swej złości i boskiej mocy ukarze tych, którzy zadali mu taki gwałt. Gdy posąg został przerąbany przy stopach, upadł ten na najbliższą ścianę; Sune wtedy, aby wyciągnąć go, polecił swoim ludziom zburzyć ścianę, lecz upomniał ich, by w swym zapale burzenia nie zapomnieli o niebezpieczeństwie, jakie im groziło, i by nieostrożnie nie narażali się, że posąg upadając zmiażdżyłby ich. Ten spadł na ziemię z wielkim hukiem. Świątynia była cała wokół przykryta purpurą, która dobrze jaśniała, lecz była tak przegniła od długotrwałego zawieszenia, że nie wytrzymywała dotyku. Wisiały tam również rzadkie rogi dzikich zwierząt, które były godne nie mniejszej uwagi ze względu na swą szczególną naturę, jak ze względu na cześć, jaką im oddawano. Widziano jakiegoś potwora w postaci czarnego zwierza, który wybiegł stamtąd, lecz ten znikł nagle. Polecono teraz mieszkańcom obwiązać linę wokół posągu bóstwa i wyciągnąć go poza miasto, lecz ci nie mieli sami odwagi uczynić tego ze względu na dawny przesąd, i nakazali więźniom i obcym, którzy przybyli do miasta dla zarobku, zrobić to zamiast nich, jako że uważali, że najlepiej byłoby gniew boga skierować na głowy tak nędznych ludzi, jako że sądzili, że to bóstwo, któremu zawsze okazywali oni tak wielką cześć, nie zawaha się ciężko pokarać tych, którzy je poniżyli. W międzyczasie słychać było, jak mieszkańcy miasta w różnoraki sposób wymieniali uwagi o tym, co się działo, niektórzy lamentowali nad tym cierpieniem, jakie zadano ich bogu, podczas gdy inni śmiali się z niego, i nie było żadnej wątpliwości, że ta mądra część ludności czuła się w najwyższym stopniu wielce zawstydzona tą naiwnością, z jaką przez tak wiele lat dawali się oni wciągać w tak głupi kult. Gdy posąg został przeciągnięty do obozu, zebrani wojownicy przyglądali się mu z zadziwieniem, i dopiero gdy plebs napatrzył się jemu dość, pozwolili sobie wodzowie na przyjemność obejrzenia go”.

Cała kronika dostępna jest tutaj. Można ją też kupić w wersji książkowej. Zachęcam do lektury, tym bardziej, że na język polski przełożono ją niedawno. Wcześniej dostępne były tylko nieliczne fragmenty, Jest obszerna i zawiera sporo informacji o Wikingach, Słowianach i innych przodkach dzisiejszych Europejczyków, zarówno legendarnych, jak i bliższych faktom.



środa, 22 sierpnia 2018

Upiory i wampiry


Słowa wampir i upiór często zamiennie używane, niekoniecznie jednak istotę - półdemona oznaczają tę samą. Brückner podaje, że nazwa wampir ludowi jest nieznana, strzyga ( -oń ) ma ją zastępować, nazwa to jednak dawniejsza, inne znaczenie tego słowa przy tym podaje. Miano to przypisywano ludziom o dwóch duchach, rodzącym się z zębami, a po śmierci właśnie w zębatą strzygę się zamieniających. Ksiądz chrzcił tylko jedna duszę, która po śmierci ze świata ulatywała, druga zaś w ciele pozostając, wyprowadzała człowieka z mogiły, każąc mu dusić ludzi i zwierzęta. Krwiopijczość jej itd. skądinąd do nas miała przybyć, może od strzyg właściwych pochodzi. Wyraz wampir być może z Macedonii się wywodzi, przez literaturę rozpowszechniony po Europie w XVIII w., w Polsce od końca XVIII. Może więc i wiara w tego złośliwego demona z Bałkanów przywędrowała? Rodzimą nam mora była (zmora), istota zjawiająca się nocą, by dusić. Upiór poświadczony jest u nas wcześniej, o lat kilkadziesiąt, u jezuity ks.Gangella w Eversio atheismi (z 1716) się pojawia, tu za Brücknerem tłumaczenie z łaciny można przywołać: „trup tego rodzaju, jeśli męski nazywa się z małoruska (ex Ruthenico) upier, jeśli żeński, upierzyca, jakbyś rzekł: ciało upierzone, czy dlatego, że takie ruchliwe i wartkie, czy że pióra jakieś a może z poduszki zmarłego wzięte i spopielone a na trupa lekko rozprószone, temu czarodziejstwu służą”1. Słowo to ruski ma rodowód, upir znany tam jest ze średniowiecza jako imię własne (pop Upir Lichoj w 1047 przepisał Księgi proroków). Upir miał powstać z pierwotnego wąpir, rdzennie słowiańskiego. Forma ludowa wampierz znana jest spod Lublina, w Polsce występuja też nazwy miejscowe Wąpierz, Wąpiersk, Wąpielsk (niedaleko są Strzygi). Wedle Brücknera wą- jest przedrostkiem oznaczającym „położenie lub wejście środkowe”, jak to swoim językiem określa, a część pir lub pyr nazwano tak, od latania (serbskie pirac ’nietoperz’, e- pir ‘motyl’, czasowniki perą i pariti ‘latam’, rzeczowniki pióro i pierzyna), wampir jest więc dla niego dosłownie latawcem, „wlotem”. Urbańczyk nazwę wampira za czysto polską przyjmując rdzeń pier- z czasownikiem piriti ‘nadymać’ łączy, jakoby wampir krwią ludzka nadęty, poprzedniego pokrewieństwa jednak nie wyklucza. Brückner podaje jeszcze, że dzisiejsze znaczenie wampirów nie jest pierwotne, że nie miały one początkowo tego straszliwego charakteru, co dzisiejsze (a także już sredniowieczne), bo na Rusi czczono upiory jako istoty boskie, którym ofiary składano, co gromili ruscy kaznodzieje, że treby upiorom i brzeginiom kładą (Słowa św. Grigorija), gdy wampiry unicestwiać tylko należy, żadnej ich czci nie widać. Upiory miały być wedle niego pierwej dobrymi bóstwami powietrznymi, jak nazwa ma wskazywać, wzniecającymi wiatry, które demonologia późniejsza w inne przekształciła i inne im nazwy nadała. Wedle Moszyńskiego upiór u Słowian oznaczał człowieka zmarłego lub „żywego trupa”. Nasz upiór z Rusi więc pochodzi, strzygi jednak nie wyrugował, krwiożerczości jej nie nabierając, duchem jest nieboszczyka straszącym nocą, wyłaniającym się z grobu. Potem dopiero, zdaje się został istotą tak straszliwą, pod wpływem obcych nalotów. Upiory późniejsze żerują na ludziach, żywiąc się ich krwią, ciałem, duszą, napastując nawet własną rodzinę, krewnych, wchodząc w stosunki z żywymi, że swoimi żonami.
 Słowiańszczyzna zachodnia i południowa w okresie współistnienia z chrześcijaństwem podzielała z całą Europą wiarę w wampiryzm, a także sposoby przeciwdziałania mu. Już za życia po pewnych zdradzających go cechach można określić człowieka predestynowanego na wampira, a ciało znajdującego się w grobie nie ulega zepsuciu, czasem pełne jest świeżej krwi. Działania magiczne wobec zwłok uznanych za niebezpieczne dokonywane były przed pochowaniem lub po nim.
 W okresie, gdy panowało ciałopalenie urnę ze szczątkami takiej osoby odwracano, wkładano do niej jakiś ostry przedmiot żelazny, przyciskano głazami. Wraz z przyjęciem wzorców chrześcijańskich zaczęto stosować inne praktyki: kaleczono trupa, przebijając ciało lub głowę kołkiem osinowym lub wielkim gwoździem, ucinano ją, umieszczając ją przy nogach, by nie mógł dosięgnąć, krępowano ciało sznurem lub okładano ciężkimi kamieniami. Urbańczyk pisze o pewnej kronice czeskiej znającej dwa takie zdarzenia z 1336 i 1344 r. Podaje jeden z nich: „W Czechach... we wsi Blow umarł pasterz Myślęta . Ten wstając co nocy chodził wokół po wszystkich wsiach, ludzi straszył, dusił i wywoływał. A gdy został kołkiem przebity, mówił (szydząc): a to mi bardzo zaszkodzili, bo mi dali laskę, żebym się mógł psom opędzić. A gdy go odkopali, był wzdęty jak wół i ryczał strasznie. A gdy go rzucono w ogień, ktoś porwawszy kij wbił w niego, i natychmiast trysnęła krew jak z naczynia. Gdy został wykopany i włożony na wóz, ściągnął nogi ku sobie jak żywy, ale gdy go spalono, całe zło ustało; zanim go jednak spalono, kogo tylko w nocy po imieniu zawołał, ten w ciągu ośmiu dni umierał”2.
Przykłady przeciwdziałania upiorom mamy z cmentarza w Aleksandrowie Kujawskim, gdzie znaleziono zwłoki mężczyzny, którego czaszka, przedziurawiona od góry, umieszczona była między nogami, pod nią zaś zachodził koniec noża spoczywającego na jego udzie; a także zwłoki kobiece, ułożone grzbietem do góry, z rozkrzyżowanymi rękoma i nogami zgiętymi w kolanach, i uniesionymi ku górze. W Brzegu koło Podolębicy znaleziono szkielet kobiety, której ucięto dłonie i stopy oraz wbito pod prawy obojczyk nóż przechodzący na wylot przez łopatkę. Czaszka z cmentarzyska w Iwnie koło Środy przebita była żelaznym gwoździem. A jak długo utrzymywały się te wierzenia, mówić mogą przykłady przytoczone przez Małgorzatę Kowalczyk: „W zapisku łacińskim z XVII w. Summa Angelica de casibus Angelusa de Clavasio czytamy o Casus de Strigis; „Trafiło się Anno 1674, że człowiek jeden umarł w Trzeszawy, który z krewnych swoich osobom wielkie czynił złości onych dusząc, bijąc krew z nich wysysając, mówią, że to stryga, którego dół otworzywszy znaleźli go jak wór, świeżusieńkiej krwie pełnego, kazałem go w dole na gębę położyć, ale tejże nocy przyszedł do swego syna, którego srodze zbiły, wczora powiadano, że umarł. Panowie parochiani instant bardzo, ażeby mu szyję uciąć rydlem, dubitant an sit receptum ab Ecclesia tak postępować cruduliter”.
         „Kuryer Codzienny” z 1869 roku podał, że jeden z mieszkańców Bodzentyna, nie mogąc pozbyć się odwiedzin swojej zmarłej małżonki, rozkopał jej grób, przewrócił trupa grzbietem i związał mu ręce. Gdy i to nie poskutkowało, powrócił na cmentarz, odciął nieboszczce głowę i pochował ją oddzielnie. Wreszcie „Tygodnik Piotrkowski” z 1895 roku pisze: „We wsi Kosmacz, we wschodniej Galicji, zmarła przed kilkoma dniami stara kobieta, którą wszyscy chłopi tamtejsi uważali za czarownicę, ogólnie mówiono we wsi, iż baba ta przyszła na świat z zębami i dlatego jest wiedźmą. Przed pogrzebem kilku włościan, pomimo sprzeciwiania się plebana, chcąc zapobiec, by zmarła po śmierci nie wychodziła i ludziom nie szkodziła, wbiło jej osikowy kołek w serce”3


Adam Piejko


1 Brückner A., Mitologia słowiańska i polska, PWN, Warszawa 1985, s. 281.


2 Urbańczyk S., Dawni Słowianie – Wiara i kult, Ossolineum, Wrocław 1991, s. 58.


3 Kowalczyk M., Wierzenia pogańskie za pierwszych Piastów, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1968, s. 78.


Południca


Zwano ją także przypołudnicą. Urbańczyk zastanawia się, czy ona także nie jest manistycznego pochodzenia. Postać ta właściwa Słowianom zachodnim, Łużyczanom, Czechom, Słowakom, Polakom, nieobca jest także Rusi. Zadaniem jej jest ochrona zbóż. Brückner wywodzi ją z psalmu, z daemon meridianus, w innym jednak miejscu pisze, że, o czym sam już jej rodzaj zaświadcza, jest ona odmianą wił i brzegiń, na Białorusi występować ma rusałka w życie, ale nie piękna, jak inne, lecz wysoka, blada z rozpuszczonymi włosami, włócząca się w łachmanach, z żelaznymi, szydłowatymi piersiami, którymi dzieci na śmierć załaskotuje. W Rosji chodzi po miedzach i ludziom głowy ukręca. Na Bałkanach, Białorusi i Ukrainie niewiele jednak o niej wiedzą, folklor wedle Brücknera ponoć jej nie zna, a źródła wskazują, że w XVI wieku miała się tam zjawić; na zachodzie Słowiańszczyzny bardziej znana, gdzie jednak odmiennie lud ją sobie przedstawia, raz jako rusałkę nadobną, innym jako straszliwą, wysoką babę, odzianą na biało o surowej twarzy. Może rzeczywiście nie należy do najstarszych wierzeń.
Był to złośliwy i morderczy demon zjawiający się latem w samo południe, polujący na tych, co niebacznie przebywali wtedy w polu (kosiarzy, oraczy); zabija ich lub krzywdzi, kości czasem łamiąc, niekiedy zadowalając się tylko pozbawieniem ofiary przytomności lub zesłaniem wielkiego bólu głowy. Porywała też dzieci bawiące się na skraju pola. Powstawała z wiru powietrznego w najgorętszej porze dnia, co związek ma chyba z tym, że wiry właśnie wtedy często się obserwuje, szczególnie przed burzą. Falujące w bezwietrzny dzień łany zbóż miały jej nadejście oznajmiać. Podobno najbardziej wśród łubinu przebywać lubiła. Obrony przeciw niej nie było żadnej, przebywania na polu tą porą unikać tylko było można, a zwłaszcza drzemki między pracami.


Adam Piejko



Duchy powietrzne


Niebo ze zjawiskami, które na nim zachodzą oddziaływało na wyobraźnię równie żywo jak woda. Zadziwiało, intrygowało swą odmiennością, budząc zachwyt, ale i jednocześnie przerażenie, rodząc próby ujęcia niezrozumiałego w jakiś przyswajalny kształt, oswojenia. Strach, któremu nazwę się nada, nie jest już tak wielkim.
Gromowładny nasz Perun walczyć miał ze żmijem - smokiem wiążącym wody, opowieść to głęboko wstecz historii sięgająca, naszych indoeuropejskich początków. Indra także bój stoczył ze smokiem - wężem Wrytrą, który przed nim ukrył bydło i wodę. Smoki wśród wszystkich Słowian pierwotnie żmijami się zwały, zachodni ich odłam jednak nazwę tę przypisał istocie pozytywnej, pomocnej bogu, złego jako smoka właśnie określając. Jak do owej zamiany doszło, powiedzieć dziś trudno, tym bardziej, ze w polskiej kulturze ludowej żmija występuje jako wróg słońca, oczami je wysysa, a ze żmij właśnie smoki są wywodzone, którym wielkie skrzydła i pazurzaste nogi miały urosnąć. Bajka ludowa opowiada o tym, jak smoki pochłaniają wodę, a żmijowie latając po niebie i rozdzierając je błyskawicami z nimi walczą. W opowieści tej zaznaczona jest binarność nieobca i Słowianom, opozycja wody i ognia. Smoki porywają kobiety, aby je pożreć, żmijowie zaś płodzą z nimi herosów, którzy ucinając głowy bestiom, uwalniają połknięte przez nie słońce, księżyc i gwiazdy. Znany nam skądinąd smok wawelski połykał wodę, by ugasić palący go ogień. Wśród górali polskich i słowackich krążą opowieści o tym, że smoki zamieszkują jaskinie i bagna, skąd czarownicy je wypuszczają. Z chmur zwisają im wtedy groźne dla drzew i domostw ogony. Na Rusi i w Polsce wierzono niegdyś, że tęcza jest wielkim smokiem, spijającym wodę z rzek i morza, by ją oddać chmurom.
Innym duchem powietrznym był latawiec, znany w Polsce, na Białorusi i Ukrainie. Pierwotnie stwór ognisty żmijowi bliski, wzbudzający wichry (nazwa na zabawkę u nas, w rosyjskim to zmej), stał się odpowiednikiem ducha domowego, uboża, nadal w postaci jednak latającej, przynoszącego ludziom zboże i pieniądze.
Półdemonami powietrznymi ludzkiego pochodzenia są płanetnicy zamieszkujący w chmurach i wichrze. Nazwę ich wywodzi się z łac. planeta ‘chmura’, nieznanego jednak wieku jest pożyczką. Możliwe, że starszą tylko zastąpiła jak obłocznik i chmurnik, i wierzenie to, dziś zachowane najlepiej w Polsce południowej i na Bałkanach, zdaje się być ogólnosłowiańskim. Warto jednak zaznaczyć, że Moszyńskiemu i te nazwy nowymi się wydają i rodzimego rodowodu raczej zjawisku temu odmawia. W Małopolsce to żywi, młodzi i dorodni ludzie, na chwile przed burzą wciągani w chmury, którym przewodzą. Na Białorusi występuje szczątkowy ślad wierzenia, jakoby dusze zmarłych dzieci miały kierować wiatrami, czasem też straszyć w chmurach i wichrach.
O Bałkanach warto wspomnieć, bo żmije czym się innym tam stają, podobnie zupełnie jak w Słowiańszczyźnie zachodniej, może dawno wierzenia te (dobrotliwość żmijów) przenieśli właśnie stamtąd Serbowie i Chorwaci? Płanetnicy i chmurnicy przybierają ludzką postać, to duchy żywych, mądrych i dobrych junaków, dziewcząt też czasem, które podczas snu unoszą się, by w górze walczyć z obcymi duszami o deszcz lub odpędzenie gradu. W Bośni, Serbii i Czarnogórze zwą ich stuha, stuhacz, zduh, zduh, zduhacz, także vjetrogonja i jedogonja, na pograniczu zaś serbsko – macedońsko – bułgarskim - zmaj, změj; to człowiek, który na świat przychodzi z małymi skrzydłami pod pachami, zapada on w głęboki sen, gdy zbierają się chmury, a jego dusza udaje się na bój z ażdachami i ałami (mieszkającymi w chmurach czarnych lub jeziorach, szkodzącymi ludziom poprzez niszczenie ich dobytku, zabijanie, mogącymi nawet słońcu zagrażać; to lokalna nazwa smoków). Bywają nimi dzieci, ptaki i zwierzęta.


Adam Piejko





Słowiański zaświat. Pochówek i rytuał pogrzebowy

 Powszechnie wśród Słowian występowała niepewność co do miejsca przebywania dusz po śmierci; na dawnej Rusi nazywano je nevedomaja strana. Na wschodzie właśnie i południu słowiańskim wedle Moszyńskiego znana jest opowieść o dalekiej rzece, przez którą dusze przewożone są łodzią, albo przechodzą ją mostem, kładką, czy tez w bród nawet. Aby to ułatwić budowano po zgonie jakieś przejście przez potok, na Białorusi kładkę z wycięciem ludzkiej stopy; wrzucano do trumny grosz, umieszczając go często w ustach lub ręku zmarłego. Dusze jednak mogą wracać stamtąd, ich żywot w zaświecie był podobny do ziemskiego, cięższy nawet może; płynęła stąd konieczność pomocy udzielanej im przez żyjących, którą dostawali nie tylko z tego względu, ale także po to, by ich udobruchać, uzyskać ich przychylność lub zapobiec zemście za brak pamięci. Wspólnota dusz łączyła oba wymiary. Warto tu może zacytować ustęp z Brücknera: „Ich świat zaziemski był bez słońca i ciepła, bez pokarmu i napoju, więc zjawiały się duchy przodków na wiosnę i jesień, aby je obmyto, ogrzano, napojono, nasycono, kto tego zaniedbał, narażał się na mściwy ich gniew, bo zazdrościli żyjącym wszystkiego”1.
Piekło i raj jako wyrazy na określenie siedziby dusz to koncepcja chrześcijańska. Pkieł, skąd piekło prawdopodobnie urobiono, oznaczał początkowo tylko smołę, a raj ( ruski ‘wirej’ ), nie mający pewnej etymologii, irańskiego może być pochodzenia, ponieważ jednak użyto go do tłumaczenia greckiego ‘paradejsos’ oznaczał widać coś dobrego. Brückner widzi w nim ciepłe kraje, dokąd odlatują ptaki na zimę. Dla świata pozagrobowego przypuszcza on nazwę navia, nyja, która pochodzić ma od słowa doskonale oddającego czczą szarzyznę życia pośmiertnego; unava, unynie, nyć oznaczały tęsknotę, nudę, znużenie ( gdzie indziej... butwieć, gnić w Mitologii... się pojawia ). Nyja ma tam władać, Pluton Długoszowy, którego jednak Brückner odsyła w innym miejscu tam, „dokąd przynależą wszelkie inne włóczęgi bezpaszportowe Olimpu słowiańskiego, owe Jesse i tym podobne”2. Niezależnie jednak od naszego kronikarza wspomina też o nim w swym traktacie o ortografii polskiej Jakub Parkoszowic, człowiek starszego pokolenia, wymieniając go jako boga Polaków. Urbańczyk wyprowadza źródłosłów z rdzenia ny- występującego w nyć- ‘niknąć’, ‘umierać’, w oboczności naw- znanej z rosyjskiego i bułgarskiego, nawie, nawka- to nazwy demonów dusz ludzi zmarłych nagle, pierwotnie może tylko trupy oznaczających ( ruski navskij vełykdeń ‘Wielkanoc umarłych). Może więc informacja Długosza, jak i jego wykładnia na zaufanie zasługują, a może tylko z nazwy określającej nieboszczyków boga on urobił. Brückner odrzucając Nyję jako nazwę bóstwa krainy cieni wpisuje w to miejsce Welesa, nie pod ziemią, lecz gdzieś za morzem przebywającego. Odwołuje się przy tym do wierzeń Litwinów i wskazuje, że wel- występujące w Welesie, powtarza się także w nazwie duchów przodków i w nazwie złego ducha; weles to dusza, welinas jest diabłem. Przypuszcza, że dziady jako nazwa zmarłych, nie musi być dla Słowian pierwotną, że zastąpiła ona starszą, welami ich wcześniej zwać mieli, których Weles był władcą. Raj i piekło -chrześcijańskie to miana, nieśmiertelność duszy obca była Słowianom, jak i innym ludom przedpiśmiennym, które przyznawały jej trwanie po śmierci fizycznej, ale w ścisłej łączności z ciałem - w grobie. Translokacja dusz z mogił na wspólne miejsce pobytu gdzieś w odległym zakątku świata wydaje się być późniejszą odgórną inwencją, jaką na przykład do religii greckiej miał wprowadzić Homer. Także o jakiejś zapłacie w zaświecie za życie doczesne grzeszne, czy dobre, mowy nie było. Duch i dusza to terminy prasłowiańskie, a wyraźny ich związek z fizjologią oddychania świadczyć może o pojmowaniu tchu jako najpewniejszego wyrazu życia ( są wzmianki, że ruski Rod, ujmowany przez Rybakowa jako główne bóstwo panujące jeszcze przed wyłonieniem się panteonu Włodzimierza, rywal chrześcijańskiego Boga, tchnieniem miał obdarzać ). Pojęcia te obejmowały u Słowian dość szeroki zakres znaczeniowy, nie rozgraniczali ich chyba dość wyraźnie, istniały dla nich: dusza jako jaźń, świadomość, jako życie, oddech właśnie i także jako widmo, obraz, podobizna człowieka za życia, nazywany nieboszczykiem ( od niebogi, niebogaty ), zmorą, marą, czy cieniem, który ulatywać ma po śmierci z wiatrem, wedle ludu dzisiejszego w postaci dymu, ptaka, muchy, czy pszczoły. Kopia mogła powracać jeść i pić. Wspomnieć warto, że bocianom przypisywano, jakoby przenosiły duszę przodków mających się wcielić ( bocian dzieci przynosi... ), a u Celtów ptak ten związany był z bóstwem płodności... może fakty te jakoś do siebie się mają? „Słowianie dzielą ten rdzeń wyrazowy z Bałtami ( litewskie daũsos- „powietrze”, dvãse- „duch’, „dusz”, dũsauti- „wdychać” ); ma on daleki związek z greckim tcheós- „bóg”; nosiłby wiec w przeszłości indoeuropejskiej zabarwienie sakralne”3.


1 Brückner A., Mitologia słowiańska i polska, PWN, Warszawa 1985, s. 259.
2 tamże, s. 71.

3 Gieysztor A., Mitologia Słowian, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985,
 s. 216.


Pochówek i rytuał pogrzebowy

Dla Słowian można wyróżnić właściwie dwa podstawowe typy chowania zmarłych: pochówki płaskie, gdzie zmarłego układano w jamie, w ziemi i kurhanowe, gdzie nad nieboszczykiem usypywano nasyp, o okrągłej podstawie najczęściej, w formie stanowiącej coś w rodzaju stożka, który często od góry ścinano. Grób nie zawsze wykopywano, czasem na ziemi. Prawdziwą rewolucję w sposobie pochówku zmarłych stanowiło pojawienie się pojęcia duszy niematerialnej, być może tu należy doszukiwać się powodów wprowadzenia kremacji zwłok, by przez to ułatwić duszy rozstanie się z ciałem. Może łączy się to też z uznaniem oczyszczającej mocy ognia, mogło też służyć zabezpieczeniu się przed powrotem zmarłych, zwłaszcza przed wampiryzmem. U nas przestrzegano tego rytuału przez ok. 3 tys. lat. Prochy umieszczano bądź też chowano w specjalnych naczyniach, tzw. popielnicach. Ciałopalenie właściwe jest dla okresu wpływów rzymskich (dominuje aż do progów chrześcijaństwa), pod jego koniec pojawiają się cmentarzyska z szczątkami kobiecymi i dziecięcymi, mężczyzn pewnie chowano inaczej co uniemożliwiało przetrwanie grobów. Odpowiedź na to być może zawarta jest w tych kilku zdaniach podróżnika i kronikarza arabskiego Ibn Roseth’a: „Kiedy kto spośród nich umrze, palą go w ogniu, zaś ich kobiety, gdy kto im umrze, krają sobie nożem ręce i twarze. Gdy zmarły zostaje spalony, udają się do niego nazajutrz, biorą popiół z owego miejsca, dają go do popielnicy i stawiają na pagórku. Kiedy nieboszczykowi upłynie rok, biorą ok. 20 dzbanów miodu, albo mniej lub więcej, udają się z nim na ów pagórek gdzie zbiera się rodzina zmarłego. Jedzą tam i piją a potem odchodzą”1. Popielnica na wierzchu, więc pewnie większość z nich uległa zniszczeniu, a zachowane mógł po prostu zawiać wiatr.
Przyjmuje się, że palenie było zwyczajem rodzimym, jego brak zaś modą obcą. Kurhany występujące obok żali pojedynczo lub w niewielkich grupach, z pochówkami głównie szkieletowymi, bogato wyposażone łączy się ze znaczniejszą warstwą społeczną, książąt, może kapłanów. Najprawdopodobniej było to wynikiem przenikania nowych idei do naszego społeczeństwa, świadczyć też może o pojawieniu się obcych grup ludności, grzebiących zmarłych wedle własnego, odmiennego rytuału. W południowej Słowacji, w miejscu współistnienia ludności słowiańskiej z awarską występują cmentarzyska birytualne, dwuobrządkowe, obok grobów ciałopalnych pojawiają się też szkieletowe, niekiedy z końmi. Warto tu też chyba wspomnieć o tzw. „kamiennych babach”, potężnych głazach pochodzenia narzutowego, trudnych do obróbki i transportu, wykorzystywanych zapewne na miejscu lub też z surowca sprowadzanego z bliska. Ostatnio coraz częściej uważa się je za stele nagrobne, być może osób wybitnych. Występują one nie tylko u nas, ale na rozległym obszarze obejmującym północne Chiny, Mongolię, Ałtaj, Podole, Pomorze Zachodnie właśnie, sięgającym aż po Ren. Wyobrażają postacie o mniej lub bardziej wymodelowanych twarzach, dzierżących w ręku róg lub miecz. Co ciekawe, na Białorusi i Ukrainie, jeszcze do niedawna istniało przekonanie o ich leczniczych właściwościach i wpływie na pogodę. Moszyński podaje, ze gdy na Pokuciu panowała susza, kładziono „babę” na ziemię, próbując przywołać tym deszcz, gdy opady były zaś zbyt wielkie, stawiano ją ponownie, by przywołać słońce. „Baby”- czczenie wodzów wydaje się być przyjęte przez Słowian od ludów stepowych bardziej zmilitaryzowanych.
W rytuale pogrzebowym dominuje żal za zmarłym i powaga chwili. Po zgonie wedle wierzeń wielu ludów następują godziny, gdy dusza znajduje się jeszcze w pobliżu, tzw. pusta noc, kiedy domownicy czuwają przy zwłokach. Niewskazanym jest wtedy spać, i dotyczy to nie tylko grona najbliższych osób, by nieboszczyk nie potraktował tego jako lekceważenia i nie próbował się mścić. Ważnym momentem jest wyprowadzenie zwłok, wraz z nimi wywędrowuje dusza, krążąc w ich pobliżu. Wiąże się to z pewnymi zabiegami mającymi na celu uniemożliwić jej powrót. Często dlatego wynosi się je nie przez drzwi, lecz inaczej, przez okno lub inne otwory. Zdaje się, że wiezione były wozem zaprzężonym w woły, gdyż koń nie stanowił jeszcze powszechnego środka transportu. Bardzo istotnym momentem jest włożenie zwłok do ziemi, przy ciałopaleniu - złożenie zwłok na stosie i jego zapalenie. Na drogę dawano zmarłemu pokarm, napój, odzież, broń, żonę albo jedną z nich. Żonę... ciekawe, bo zwyczaj ten wiedzie nas daleko na Wschód. Są na to poświadczenia w dawnych zapisach. Wspomina o tym podróżnik i kronikarz arabski Ibn Roseth: „... gdy która z nich twierdzi, że go kocha, zawiesza sznur i wspina się ku niemu po stołku, po czym obwiązuje sobie nim szyję. Potem wyrywają spod niej stołek, a ona pozostaje zawieszona, drgająca, aż skona, po czym zostaje spalona i łączy się ze swym mężem”. Za Brücknerem warto zacytować tu i słowa św. Bonifacego z listu z roku 745: „Winedzi, najbrzydszy i najgorszy rodzaj ludzki zachowywują tak gorliwie miłość małżeńską, że żona po śmierci męża własnego wzbrania się żyć i ta uchodzi spomiędzy innych za chwały godną, co sobie własnoręcznie śmierć zadała, aby wraz z mężem na jednym stosie spłonęła”2. Także i Thietmar pisze, że w Polsce za Mieszka I szła żona, uprzednio głowę pod miecz dając, za mężem na stos. Być może łączyło się to z faktem, że kobieta jak i reszta bogatego wyposażenia nieboszczyka na dalsze pozagrobowe życie, były czymś dla niego cennym, więc winny odejść wraz z nim, by nie miał po co wracać. Nie był to chyba jednak zwyczaj powszechny, bo groby podwójne spotyka się niezmiernie rzadko.
Możliwe, ze ciała nie składano na wierzchu stosu, lecz odbywało się to tak, jak w Indiach: otaczał on zmarłego pierścieniem. Spopielenie zwłok odbywało się wtedy w sposób łagodny, oszczędzając tym samym makabrycznego widoku rodzinie.
Z pochówkiem związany jest też obyczaj stypy, uczty, podczas której czci się zmarłego, zwanej pierwotnie strawą, odbywającej się niegdyś na samym cmentarzu (świadczyć za tym mają liczne elementy przekazane w bałkańskiej kulturze ludowej) i wiążącej się zapewne ze zjadaniem ofiarnych zwierząt, których określone części przypadały nieboszczykowi składane do grobu. Inaczej jeszcze, później bożym obiadkiem też zwana, w niektórych regionach jest wyjątkowo obfita, połączona z pijaństwem, w innych ogranicza się do samego obiadu. Wspomnieć można też o triznie urządzanej na Rusi, w języku cerkiewnym oznaczającej walkę, zapasy szermierskie nad umarłym (trizniti- walczyć). Strawa, stypa, trizna- nazwy to sobie bliskie, stosowane nieraz zamiennie, jednak trizna jako zapasy właśnie przed ucztą właściwą następowała.
Powrót z cmentarza także wymagał pewnych zabiegów uniemożliwiających powrót do domu ducha nieboszczyka. Nie wolno było np. odwracać się, by nie przywołać go wzrokiem, czasem zacierano za sobą ślady, kładziono przed progiem popioły z jakimś narzędziem, prawdopodobnie ostrym, odstraszającym (igła, nóż lub coś podobnego). Do urny także wrzucano czasem coś ostrego lub odwracano ją do góry dnem, albo przyciskano kamieniem.
Do najważniejszych elementów pogrzebu zaliczyć można zatem czuwanie przy zwłokach, opłakiwanie, wynoszenie ich z domu w wymyślny sposób, aby zmylić drogę, ciałopalenie, strawę i sypanie mogiły. Można tu przytoczyć opis pogrzebu Włodzimierza Wielkiego pióra Nestora: „A w nocy rozebrali między izbami pomost (sufit), zwinęli go w kobierzec, spuścili na ziemię (na sznurach), położyli na sanie, powieźli i wystawili u świętej Bogurodzicy, którą sam zbudował. Gdy się zaś o tym ludzie dowiedzieli, przychodziło ich bez liku i płakali po nim”3.


Kult przodków

O przodkach nie zapominano przy godach jesiennych, ani wiosennych. Raczono i goszczono przybyłych z nawi, aby nie mścili zapomnienia, zaniedbania, by potomków pamiętających o nich darzyli powodzeniem. Po ofiarowaniu pokarmu i napoju, po zapaleniu stosów dla ogrzania dusz, następowały zabawy, pląsy ludu, który gromadził się w gajach lub na rozdrożu. Kosmas pisał o Brzetysławie: „Wypędził z kraju wszelkich czarodziejów, wieszczów, i wróżbiarzy, tudzież wykorzenił gaje, czy drzewa, czczone na wielu miejscach przez gmin; obchodzili też zwyczaje przesądne włościanie na pół poganie we wtorki czy środy Zielonych Świąt, ofiarując <<demonom>> nad źródłami rzeczy zbożowe i trwałe; grzebali zaś zmarłych po lasach i polach i urządzali przy tym igrzyska wedle obrządku pogańskiego po drogach rozstajnych, niby dla ukojenia dusz, jak i żarty niezbożne, czym nad umarłymi wywołując duchy marne i odziani w maski na twarzy sami szaleli; te obrzydliwości i inne wymysły świętokradzkie książę nadal wykorzenił”4. Michał z Janowca zaś jeszcze w XV w. gromił lud za palenie grumadek (stosików dla ogrzania zmarłych) w Wielki Czwartek na pamiątkę dusz swych bliskich. Zabraniał też chodzenia po kobylicy, tj. wdziewania masek, udawania jeleni i koni. Znów tu Brücknera zacytować można, fragment Mitologii... Rusi tyczący. Miano tam grzać zmarłym łaźnie, zawieszać im ręczniki, stoły napojem i strawą zastawiać, ziemię przy tym posypując popiołem, aby znak swojej obecności w nim pozostawili. Oto jego streszczony opis dziadów: „(wedle zarysu etnograficznego A. Bogdanowicza, Przeżytki pierwotnego światopoglądu na Białej Rusi, Grodno 1895, s. 55-57). Obchodzą dziady trzy lub cztery razy do roku, w sobotę przed ostatkami, we wtorek po Wielkiej Nocy (tzw. radunica, gdzie indziej nawskij lub niebożczyckij wełykdeń, niby Wielkanoc zmarłych), w sobotę przed Zielonymi Świątkami i 24 października; w te dni panuje po wsiach uroczysty nastrój, rozmawiają o nieboszczykach, wszystko do nich odnoszą; siędzie np. ptaszek na oknie, toż dusza nieboszczyka, żądająca czegoś lub wzywająca za sobą; umiatają izbę; dziadują późno wieczorem, ubierają stół na czysto, gospodarz wychodzi i zaprasza dziadów na ugoszczenie, z licznych, bo aż do siedmiu dań złożonych; kładą dla nich łyżki osobne a nadto, gdyby ich liczba była większa, odlewają napoju i odkładają z pokarmów pod stół i na okna; bywa, że niczego z stołu nie uprzątają, dla dziadów, gdy się w nocy zejdą; miejscami obchodzą podobnie, ale w mniej suty sposób i baby. Na radunicę udają się jednak obowiązkowo na sam cmentarz z jadłami wielkanocnymi, nakrywają grób obrusem; czego nie zjedzą sami, zostawiają na grobie (albo ofiarują ubogim), co najmniej jajko wielkanocne; nazwa obca, grecka”5.

Adam Piejko


1 Gierlach B., Sanktuaria słowiańskie, Iskry, Warszawa 1980 r, s. 159 - 160.

2 Brückner A., Mitologia słowiańska i polska, PWN, Warszawa 1985, s. 63.

3 Urbańczyk S., Dawni Słowianie – Wiara i kult, Ossolineum, Wrocław 1991, s. 60.

4 A. Brückner, s. 54.
5 tamże, s. 55.

Demony losu


Poświadczone w całej niemal Europie w centrum Słowiańszczyzny mało są znane. Wydaje się jednak, że wierzenia te nieobce i tu były, tylko czas je zatarł, bo i w Polsce o nich są wzmianki, gdzie tu i ówdzie o przyszłości podobno boginki decydują, w schrystianizowanej wersji (znanej także Ukrainie) aniołami zastąpione, które określają przy narodzinach los dziecka. Znów tu do poświadczeń wschodnich i południowych sięgnąć trzeba, bowiem Ruś i Bałkany były bardziej pod tym względem zachowawcze.
Demony te dwojakie nazwy noszą, na Rusi rodzanicami, rożanicami są zwane, folklor wschodni i zachodni wprawdzie dziś jej nie zna, ale pojawia się ona też na południu w postaci chorwackich rodzienic, roženic, słoweńskich rojenic, geneza więc jej, jak i nazwiska chyba dawna. Innym ich mianem są urobione od ogólnosłowiańskiego soditi ‘sądzić’, czeska sudiczka (mają też rodiczkę), słoweńska sojenica (sujenica), czy serbsko - chorwacka sudzienica (suženica).
Rodzanice to istoty żeńskie, niewidzialne, wyznaczające człowiekowi zaraz po urodzeniu los. Połóg aż do XV wieku ściśle był połączony z wzywaniem Roda i ich właśnie. Może i boginiami były, bóle łagodząc. Źródła ruskie podają, że ofiarowywano im chleb, ser i miód, strzyżone dzieciom włosy (pierwsze?), kobiety zaś ważyły dla nich kaszę. Do niedawna jeszcze na Rusi i w Czechach kłaść miano grosze „w kaszę” dla „babki”. Brückner zastanawia się, czy też dalekim oddźwiekiem tego w Polsce, na Kujawach i w Kaliskiem, nie są popieliny lub popielniki, gdy sąsiadki schodzą się do położnicy, przynosząc jej kuraka, masło, bułki; czy nie są to jakieś resztki ofiary błagalnej, by uprosić u istot władających losem o szczęście dla noworodka? Kazania ruskie piętnują bezwzględnie popów i parafian za wiarę i ofiary rodzanicom składane, za łączenie z tym modlitw chrześcijańskich, Bogurodzicy samej: „i mieszamy niektóre czyste modlitwy z przeklętym ofiarowaniem bałwanom, bo stawiają oprócz stołu z kutią i zgodnego z prawem obiadu także bezprawny stół, przeznaczony dla Roda i rożanic wywołując gniew Boga”1. Ofiary te od XII - XV w. źródła poświadczają. Kult ten z istoty swej najbardziej kobiet się trzymał i jeszcze w XVI w. popi ich przy spowiedzi pytali: „Czy składałaś z babami ofiary Bogu obmierzłe, czy modliłaś się do wił lub czyś na cześć Roda i Rodzanic (...) piła i jadła: trzy lata postu z pokłonami”2. W Bułgarii o północy przybywają do dziecka trzy narečnici, by los mu wyznaczyć zostawiając niewidoczny znak na czole. Na Bałkanach zostawiano rodjenicom, czy sudjenicom przez pierwsze trzy noce po porodzie stół z jadłem i piciem.
Z rodzanicami w źródłach Rod występuje, niepewnym jest jednak, czy do pocztu demonów, czy tez raczej bóstw go zaliczać. Rybakow widział w nim nawet naczelne bóstwo słowiańskie przed wyłonieniem się panteonu Włodzimierza, przypisywał mu pozycję Boga stwórcy, wlewającego tchnienie życia. Kult jego miał panować po czasie czci oddawanej upiorom i brzeginiom, a przed pojawieniem się Peruna właśnie i chrześcijaństwem. Ze Słowa św. Grzegorza pochodzi zapis mitu antropogonicznego: „Także nie Rod siedzący w powietrzu, miotający na ziemię grudy, i w tym rodzą się dzieci [...] wszystkiego bowiem jest stwórcą Bóg, a nie Rod”3. Czy tak w istocie było, nie wiadomo, jednak dość to prawdopodobna hipoteza. Gieysztor też jako bóstwo go wymienia, ale niewiele o nim podaje, sam chyba niepewnym będąc, przchylając się ku temu, by za personifikacje doli, losu ludzkiego, obok rodzanic go uważać. Ciekawa jednak jest myśl Urbańczyka, że nazwy demonów występują w liczbie mnogiej, a on w pojedynczej, co za jego szczególną pozycją ma przemawiać, o wejście na drogę prowadzącą do indywidualizacji, niepełnej co prawda, bo w Kijowie obok Peruna i reszty się nie pojawia, kultu państwowego jakby godnym nie będąc. Pewności co do postaci tej nie ma, może demonem tylko był, personifikacją przeznaczenia, może bóstwem płodności albo też protoplastą, opiekunem rodu, plemienia.
Ciekawy wywód językowy o nim znaleźć można u Brücknera: „Otóż Słowianin nie miał żadnego „pierwotnego”, osobnego słowa na urodzenie, rodzić się, urodzić się jak to mają inni Ariowie, lit. gimti, nasei itd. ; Jego rod ‘urodzenie się’ roditi ‘rodzić’ to abstractum bardzo dalekie od wszelkiej fizjologii, bo rod znaczył pierwotnie tylko pomyślność i sukces, dochód i zysk, troskliwość i troskę i u wszystkich Słowian jest rod, rodina, rodjaj, określenie plonów ziemi i roślin, Czechowi i Polakowi jeszcze dziś rodzą, urodziły drzewa i ziemniaki, nie tylko kobiety. Rod był więc tylko ‘sukcesem, zyskiem, szczęściem’ (por. sьčęstije, pol. itd. ‘szczęście’, które od ‘udziału’ przeszło na ‘pomyślność’), i od niego zależał sukces, tj. pomnażanie rodziny, bo sam akt płciowy to jeszcze nie wszystko, są przecież żony niepłodne, albo rodzą tylko dziewczęta, tj. istoty niepożądane”4. Rod upersonifikowany i ubóstwiony w męskiej postaci plon, zysk, wzywany przy narodzinach niemowlęcia związał się ze znaczeniem samego rodzenia. Roditi pierwotnie będące określeniem na ‘dawanie zysku, zyskiwanie’ przeszło w końcu na ‘rodzić, wydawać na świat’, na miano każdego plonu – urodzajności. Wedle niego sam dobór imion Roda i rodzanicy dla grec. tyche i heimarmene, nic ze sobą nie mających wspólnego, a także samo właśnie przejście od powodzenia’ do ‘urodzenia’ u wszystkich Słowian świadczyć ma za pierwotnością, rodzimością i dawnym rozprzestrzenieniem tego określenia. Jako dodatkowe poparcie dla swego wyjaśnienia przytacza uderzającą zgodność rozwoju znaczeniowego słów Rod i bog (bog- ‘bogactwo, mienie’ i jego dawca: Rod- ‘zysk, plon, płody’ i ich dawca). Warto też wspomnieć, że Rod początkowo sam miał występować, a rodzanice pojawiły się obok niego dopiero potem, Brückner przeczy ich manistycznemu pochodzeniu, jak chciałby Łowmiański. Po powyższych zdaniach słowa Prokopiusza, jakoby Słowianie: „[...]fatum nie znają, ani nie przyznają mu wpływu na ludzi, ale gdy śmierć im grozi albo wśród chorób albo podczas wojny, w takim razie ślubują bogu za uratowane życie uczynić ofiarę, jak tylko śmierć ich ominie, a gdy uszli śmierci, dotrzymują, co obiecali; wierzą bowiem, że ślubowanej ofierze zawdzięczają życie”5 wydają się nieporozumieniem; o fatum, które on miał na myśli, przeznaczeniu nieugiętym, nieubłaganym, ciążącym nawet nad bogami, mowy być nie mogło, bo po cóż by były ofiary. W kazaniach z XI i XII w. mowa jest o demonach konkretnych, kształtujących losy ludzkie wedle stosunku człowieka do nich. Słowianie istoty decydujące przy narodzinach o losie człowieka znali (w życiu może inne bóstwa w danych okolicznościach na pomoc trzeba było wzywać), a powszechność tego wierzenia, jak i to, że w Polsce (jako boginki, czy anioły), a także w Czechach (jako sudiczka, co po polsku sędziczka, los przysądzająca by brzmiało), świadczyć może, że i zachodniemu ich odłamowi zjawisko to obcym nie było, aczkolwiek dość wcześnie przez srogi bardziej w tępieniu pogaństwa od Cerkwi greckiej Kościół rzymski wyrugowane, przez lud zapomniane.
Słowiańszczyźnie, głównie wschodniej i południowej znana jest też personifikowana Dola - duch opiekujący się ludźmi, domem, dobytkiem. Istnieją dole czujne, troskliwe, ale też niedbałe, czy wręcz nieżyczliwe. Dola towarzyszy człowiekowi od narodzin do śmierci, może być dziedziczona, stale ma pracować dla człowieka: „dobrze jest żyć takiemu, czyja Dola nie śpi”. Czasem może mieć specjalne zamiłowania kupieckie, czy chłopskie np. i źle się dzieje, gdy powstaje rozdźwięk pomiędzy jej upodobaniem a zawodem człowieka, któremu przypadła. Przychylność jej trzeba jednać wieczerzą: „Dolo, Dolo moja sądzona i niesądzona, proszę ciebie, chodź do mnie wieczerzać”6 – tak ją na Ukrainie przyzywano. W zasadzie niewidoczne, ale niekiedy można ją ujrzeć w postaci kobiety, mężczyzny, psa, kota, czy myszy.
Przodkowie nasi wierzyli także w samoistnie, niezależnie bytującą płodność, plenność, która zwali sporem. Prasłowo to, podobnie jak spory (dość duży) oznacza u wszystkich Słowian to, co wydatne, szybko rosnące. W kulturze ludowej i dawnych źródłach pojawia się jako abstractum powodzenia, pomnażania, plenienia się i sporzenia, jednak i sporysz jeszcze niedawno, a może i dziś, jako podwójny kłos istniał, istota osobna, którą ludzie zapraszają do stołu i goszczą. Personifikowany spor na Białorusi występuje, Kolberg zaś w swym opisie chełmskiego i lubelskiego podaje, że przybiera on postać zwierzęcia, może więc jako demona zbożowego. Od jego obecności plon miał zależeć, co dla społeczeństwa rolniczego niesamowicie ważne.
Doniosła rola przeznaczenia, życzliwej doli zapewniających człowiekowi szczęście i dobrobyt świadczyć może za tym, iż Rod, Spor oraz rodzanice to elementy tej samej wierzeniowej kategorii.

Adam Piejko



1 Brückner A., Mitologia słowiańska i polska, PWN, Warszawa 1985, s. 169.

2 tamże, s. 174.
3 Gieysztor A., Mitologia Słowian, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985.

4 A. Brückner , op. cit., s. 340.
5 tamże, s. 173.
6 Gieysztor, s. 160.

Demony leśne i zwierzęce


Duchy te na pewno nie mają manistycznego pochodzenia. Słowianie, jak i inne ludy, odziedziczyli po swej indoeuropejskiej przeszłości pewien podział świata; jedna jego sfera opanowana była przez ludzi, druga im obca, przykładem być mu to mogą rzymscy Lares i Penates jako odpowiadające im bóstwa. Puszcza stoi w opozycji do swojskości domu, jest tajemnicza, nieokiełznana, inne siły w niej rządzą. Główną w niej postacią zdaje się być władca zwierząt borowy, boruta, laskowiec, duch leśny (rosyjski leszij, lesovik, białoruski lesavik, serbsko - chorwacki vuczji pastir ‘wilczy pasterz’ oraz kobieca gorska majka, szumina mati ‘gorska matka’, ‘leśna matka’), który jest chyba jednym z najstarszych demonów, pochodzących może jeszcze z czasów myślistwa, archaiczną ma chyba genezę. Znów na Rusi najlepiej znany, gdzie leśnym chłopów jest carem, nad zwierzętami ma władzę. Do ludzi nieprzyjaźnie nastawiony i na manowce ich zwodzi, śpiewać ma bez słów, krzyczeć, śmiać się. Chorobą może człowieka, który się w las zapuścił, uraczyć. Może przybrać postać wilka, puchacza, wichru i inne.
Przedmiotem kultu apotropaicznego były niedźwiedź i dzik, o drugim zwierzęciu warto tu wspomnieć. Kły jego (jak i wilcze), jak pazury kreta i szpony ptasie, czy poroże zwierzyny płowej chronić mające przed urokiem, znane są folklorowi całej niemal Słowiańszczyzny. W licu zewnętrznym wału grodu gnieźnieńskiego z X w. znaleziono rzeźbiony łeb dziczy – magiczne zabezpieczenie przed urokami? Thietmar podawał o Redarach, że odyniec wielki z jeziora miał wychodzić z pianą połyskującą na białych kłach, jakoby wojnę domową zapowiadając i tarzać się w kałuży na oczach wszystkich. Kto wie czy dzika z panem zaświatów nie można powiązać; przebywanie pod wodą świadczy, iż Odyniec spod Radogoszczy należy do mitologii, nie zoologii, wszak woda, świat podwodny u Słowian opanowany był przez demony manistycznego pochodzenia, Weles za morzem miał przebywać, Nyję wedle Długosza właśnie w Gnieźnie czcić miano.
           Interesującym wierzeniem jest wilkołactwo, tym ciekawsze, że właśnie w naszym regionie do niedawna było dobrze znane, jak wskazują materiały folklorystyczne Katedry Etnografii UMCS w Lublinie, zebrane w latach 1962-64 w stronach, gdzie niektórzy badacze przyjmują siedzibę Neurów, wzmiankowanych już dwa i pół tysiąca lat temu przez Herodota jako przemieniających się raz na rok w wilki i na powrót powracających do swej postaci „Okazuje się, że sędziwy wieśniak z woj. chełmskiego „słyszał jak opowiadano, że nie raz mogło się zdarzyć, że całe wesele poszło do lasu jako wilki bo zostali przemienieni przez człowieka”. A mieszkanka woj. bialskopodlaskiego, urodzona na początku ubiegłego stulecia, potrafiła ze szczegółami opowiadać, jak to odczarowywano wilkołaka”1.
Wilkołak, wcześniej wilkodłak (dłaka sierść znaczyło), ludowy wilkołak – mający więc sierść wilka, to człowiek który dobrowolnie lub przez cudze czary zamieniać się może w wilka i z powrotem (nie zawsze jednak) odzyskać ludzką postać. Ma on cechy ludzkie i zwierzęce, po trosze i demonem jest, proporcje nie są tak istotne, liczy się głównie sama przechodniość postaci jednej w drugą i odwrotnie, przy czym ludzka zdaje się być dłuższa czasowo. Cechami takiego człowieka mają być zrośnięte brwi, błędne spojrzenie, blade lico, a także wystające kręgi podogonowe, wilk zaś taki większy jest od zwykłego, wiele drapieżniejszy, zły straszliwie dla ludzi i zwierząt; zadane mu rany mają pozostawać na ciele człowieka. Na Podlasiu czarownicy, tzw. smutnicy, czy czmudowie ludzi ponoć potrafili za pomocą czarów w te stworzenia przemieniać. Do transformacji służyć mogły maść, wilczura (koszula, pas) u Germanów, we wschodniej Polsce głównie wywar z lipowego łyka do powrotu zaś do ludzkiej postaci spalenie wilczury, rana człowiekowi takiemu zadana, chleb. Na Białorusi, by tego dokonać należało przewrócić się trzykrotnie nad nożem wbitym w ziemię, wypowiedzieć przy tym jakieś nieznane dziś zaklęcie, by zaś znów stać się człowiekiem, przewrócić się nad tym samym nożem w odwrotną stronę. Jednak gdyby komuś ów nóż przedtem wyrwać się udało, niemożliwy byłby powrót do pierwotnej postaci. Wilkołakom przypisywano zaćmienia słońca i księżyca, ciała te miały być wtedy przez nie pożerane. Wilkołaki za życia po śmierci wampirami miały się stawać, Grecy tak dziś wampira właśnie nazywają. Niektórzy też twierdzą, że wierzenie to jak i wilk łączą się jakoś z kultem zmarłych i Welesa. Wiara to bardzo archaiczna, zjawisko i nazwa powtarza się we
wszystkich słowiańskich językach, ale nie tylko Słowianom od dawna była znana. Związek plemienia Neurów, zamieszkałych na obszarze, gdzie przebywać mieli Prasłowianie, ze Słowianami lub innymi ludami wciąż jest dyskutowany, prawdopodobieństwa odmówić temu nie można. Brückner się ku temu przychyla, zaprzeczając, a jednocześnie rację Herodotowemu świadectwu przyznając. Miałby to być szczep słowiański zamieszkujący nad górnym Dniestrem, w dorzeczu zachodniego Bugu, miano Neurów nie ludowi temu jednak miało by przypadać tylko jednej jego kaście, przez tych, co się z nimi zetknęli może na całe plemię przeniesione. Kastą tą byli by źli, szkodliwi czarownicy... nyr i nur to powszechna w dawnej Słowiańszczyźnie nazwa ludzi występnych; „nurkiem patrzy – mówiono u nas jeszcze w XVI w. ogólnie o takim, ponury; w cerkiewnym języku: nyriv zły, pronyriti oszukać, ignuriti strawić nędznie (życie, dni) – białoruskie: nura żal, wynurić zabić, zniszczyć, rosyjskie: nyra, pronyra o człowieku zdrajcy, iznurjat wysilać, wyniszczyć”2 – jak Brückner przytacza.
Z genezą zjawiska też jest podobnie, różnorakie przypuszczenia są wysuwane. Wedle Jacoba Grimma u jego podstaw leży poczucie jedności ludzi i zwierząt. Wspólnota krwi, ducha powinowactwo mają tu o sobie znak dawać: w człowieku dzikim drapieżne instynkty mogą się odzywać, a wilk chytrość jego i spryt może przejawiać. Zwierzę to szeroko po świecie rozpowszechnione, dobrze się przystosowujące do klimatu, dziennie do 50 km pokonać zdolne, w zimie żyjące w zdyscyplinowanych watahach, potrafiące polować z nagonką, co wymaga współdziałania, a wycie jego, głos dobiegający z oddali potrafi oddziałać na wyobraźnię. Nasze lęki, mordercze instynkty, ale i podziw przenieśliśmy na niego. Dyskutowane przyczyny pojawienia się wierzenia obejmują szeroki zakres zjawisk. Należą do nich przebieranie się jako fortel myśliwski: kultowe wdziewanie skóry zwierzęcia; rzekoma przemiana jako świadome narzędzie grozy i terroru z jednej strony, a odwagi i drapieżności z drugiej, łączące się z momentem społecznym; inicjacyjne, rytualne przeobrażanie się młodzieży wojskowej, tajne bractwa (berserkerzy skandynawscy posuwali się przy inicjacji nawet do pożerania starych konfratrów, w walce doprowadzeni do bezgranicznej agresywności, paroksyzmu szału rzucali się na wroga z pianą na ustach, bez żadnego uzbrojenia); wyrzutkowie społeczni, banici, zezwierzęceni złoczyńcy czający się po pustkowiach niczym zgraja wilków (praznaczeniem słowa wilk właśnie rozbójnik być miało); oszustwa dokonywane dla korzyści, psychopatologia - epilepsja, paranoja, likantropia, wścieklizna i wiele innych. Na temat wilkołactwa spory wiedli nawet teologowie zastanawiając nie nad prawdziwością samej transformacji ciała ludzkiego w wilcze, ale nad tym, czy zachodzi ona realnie, czy jest tylko omamem szatana.

Adam Piejko

1 Margul T., Zwierzę w kulcie i micie, Wyd. UMCS, Lublin 1996, s.64.
2 Brückner A., Mitologia słowiańska i polska, PWN, Warszawa 1985, s.286.

Guciów - wały VI i VIII

Zgodnie ze słowami przedstawiam zdjęcia z wałów, które na planie Fellmanna oznaczone są jako VI i VIII. Pierwszy z nich nie jest, przynajmn...