czwartek, 10 stycznia 2019

Meksyk oczyma Fray'a Toribio de Benavente

 

To kolejny fragment z książki "Kronikarze kultur prekolumbijskich" pod redakcją Marii Sten, wydanej przez Wydawnictwo Literackie w r. 1988. Ciekawych rzeczy, spisanych częstokroć przez bezpośrednich świadków, jest w niej dużo więcej. Polecam lekturę całości.

O dawnych obrzędach i bałwochwalstwie


0 święcie zwanym panquetzaliztli[1] 


Jak już wspomniałem, w dniach miesiąca Panquetzaliztli, będącego miesiącem czternastym poświęconym bogom Meksyku, specjalnie zaś dwóm, którzy powiadali się braćmi i bogami wojny, wielce mocnymi w zabijaniu i niszczeniu, w pokonywaniu i podbijaniu, w owych dniach, jak powiadam, będących niby Wielkanoc lub jedno z najważniejszych świąt, składali wiele krwa­wych ofiar; kaleczyli sobie język lub uszy, co wśród nich było zwyczajem powszechnym; niektórzy ranili sobie ramiona i pierś, a także inne części ciała; krew tę puszczali sobie, żeby ofiarować ją bożkom, po­dobnie jak to czynią nasi, strząsając palcami kilka kropli święconej wody; smarowali także tą krwią z uszu lub języka papier[2], by go następnie ofiarować; zwyczaj ten panował wszędzie, we wszystkich częś­ciach tej ziemi; ale w każdej prowincji różnił się, jeżeli chodzi o przekłuwanie części ciała; w jednych puszczali krew tylko z ramion, w innych — z piersi, po czym można było poznać miejscowość, z jakiej pochodzili.
Poza tymi ceremoniami składali ofiary i zabijali wielu ludzi w sposób, który opiszę:
Posiadali duży kamień, długi na jedną brazada[3]półtorej piędzi szeroki i gruby na około jedną piędź. Połowa tego kamienia tkwiła w ziemi i była umieszczona powyżej schodów, przed ołtarzem boż­ków. Na tym kamieniu kładli na plecach te nie­szczęsne ofiary z wypiętą klatką piersiową, bo miały związane ręce i nogi; główny kapłan lub jego zastępca dokonywali ofiary; czasami było tych nieszczęśników tylu, a oni byli już tak bardzo zmęczeni, że zastępowali ich inni zaprawieni w rytuale, i krzemieniem, którym krzesali ogień, mającym kształt ostrza po­dobnego do dzidy, ale nie wyostrzonym, bowiem często odpryskuje, jako że jest bardzo twardy i łamliwy, więc go nie można należycie zaostrzyć, szybko ich zabijali; mówię o tym, bo wielu ludzi mniema, że ostrza te zrobione były z czarnego kamienia znajdującego się na tej ziemi; ostrze jest tak cienkie jak nóż i tak jak on kraje łatwo i bardzo szybko; tym okrutnym nożem otwierają z>dużym wysiłkiem sztywno napiętą pierś nieszczęśnika i śpiesznie wyjmują mu serce, a ten, który ten zły uczynek popełnia, podnosi je na wysokość ołtarza u wejścia do świątyni, zostawiając na nim krwawy ślad. Niekiedy leżące już na ziemi serce jeszcze drgało; następnie kładli je do naczynia przed ołtarzem. Innym razem wznosili je do słońca, kiedy indziej smarowali tą krwią usta bożków. Czasami starzy kapłani zjadali je, kiedy indziej grzebali, a potem chwytali ciało i zrzucali w dół po schodach; jeżeli było to ciało jeńca wojennego, to ten, który je złapał, zabierał przy pomocy swoich przyjaciół i krewnych, a w domu mieszano to ludzkie mięso z innym jadłem i następnego dnia wyprawiano uroczystość i zjadano; ten, który je schwytał, rozdawał tego dnia, jeżeli go na to było stać, bawełniane okrycia gościom; jeśli nieszczęśnik był niewolnikiem, nie zrzucali jego ciała ze schodów, tylko znosili je na ramionach, po czym urządzali tę samą uroczystość i ucztę jak dla jeńca wojennego, choć mniej wystawną; nie wymienimy innych uroczystości ani ceremonii, które czynili w inne dni, lecz opiszemy to przy innych okazjach.
Co do serc ofiar, to powiadam, że ów szatański kapłan brał je w rękę, podnosił tak, jakby je pokazy­wał słońcu, a następnie czynił to samo przed bożkiem i kładł do drewnianego naczynia bogaciej malowane­go niż zwykła miska, a zebrawszy krew do drugiego naczynia, podsuwał głównemu bożkowi, jak gdyby go pojąc, i smarował mu tą krwią wargi; następnie czynił to samo z innymi bożkami i diabelskimi figurami. Podczas tej uroczystości składali w ofierze prawie zawsze jeńców wojennych lub niewolników; w jednych miejscowościach zabijali dwudziestu, w in­nych trzydziestu, w jeszcze innych czterdziestu, a nawet pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu; w Meksyku składali w ofierze stu ludzi, a nawet więcej.
Innego dnia, z tych, które już wymieniłem, skła­dali też wiele ofiar, ale mniej niż podczas opisanego święta; i niech się nikomu nie wydaje, że czyniono to zgodnie z wolą tych ofiar, kiedy je zabijano, wyjmo­wano serca lub uśmiercano w inny sposób; czyniono to na siłę, a one bardzo tę śmierć odczuwały i straszny był ich ból. Kaleczyli sobie także uszy, język lub inne części ciała, robili to niemal zawsze dobro­wolnie. Niektóre ofiary obdzierano ze skóry; w jednych prowincjach dwie lub trzy, w innych cztery lub pięć, w innych zaś dziesięć, a w samym Meksyku aż dwanaście lub piętnaście. Skóry te wciągali na siebie, rozcięte z tyłu, na plecach i na ramionach, przylegały one tak ciasno jak kaftan lub spodnie; w tym tak strasznym i przerażającym stroju tańczyli; spomiędzy jeńców wojennych, których składano w ofierze, w Meksyku wybierano na ten dzień tego, który wśród nich był panem lub dostojnikiem; w zdartą z niego skórę stroili wielkiego pana Meksyku, Moteuczomę, i on bardzo poważny tańczył w tym stroju, w przekonaniu, że w ten sposób służy demo­nowi, którego czczono owego dnia; siła ludzi przy­glądała się temu jako czemuś niezwykłemu, bo wśród innych plemion, zamiast wielkiego pana, ubierali się w te skóry inni dostojnicy.
Podczas innego święta składano wszędzie w ofie­rze kobietę i jeden z nich ubierał się w zdartą z niej skórę i tak tańczył wśród zebranych, a inni tańczyli ustrojeni w pióropusze.


[1] Panąuetzaliztli („Rozwinięcie chorągwi”) — święto azteckie
Poświęcone bogu Huitzilopochtli; piętnasty miesiąc według kalen­darza azteckiego
[2] papier — chodzi o korę drzewną z fikusa
[3] brazada miara równająca się 4 varas (1 vara = 0,835 metra)                                                                                                    

Majowie wedle Fray'a Diego de Landy


To kolejne fragmenty z książki "Kronikarze kultur prekolumbijskich" pod redakcją Marii Sten, wydanej przez Wydawnictwo Literackie w r. 1988. Te dotyczą Majów. Ciekawych rzeczy, spisanych częstokroć przez bezpośrednich świadków, jest w niej dużo więcej.



0 zawodzie kapłanów   


Największymi bałwochwalcami byli kapłani chilanes, czarodzieje i do­ktorzy, oraz chaces[15] i nacones [16]. Zadaniem kapłanów było gromadze­nie i przekazywanie wiedzy, przepowiadanie wy­padków i ogłaszanie środków zaradczych, wróżenie, wyznaczanie odpowiednich dni na składanie ofiar i udzielanie sakramentów. Zadaniem chilanes było przekazywanie ludności wyroczni demonów; szano­wano ich tak bardzo, że niejednokrotnie noszono ich na ramionach. Czarnoksiężnicy i doktorzy leczyli puszczając krew chorym, przepowiadali, co kogo czeka w jego rzemiośle, i inne podobne rzeczy. Do każdego obrzędu wybierano czterech starców zwa­nych chaces, którzy pomagali kapłanowi w tym, by uroczystość przebiegała zgodnie z rytuałem. Nacones było dwóch, stanowisko jednego było stałe i nie przynoszące mu chwały, jego zadaniem bowiem było otwieranie piersi ludziom składanym w ofierze; dru­giego wybierano na kapitana podczas wojny lub jakiejś uroczystości i na tym stanowisku trwał on przez trzy lata. To stanowisko było bardzo zaszczytne. 
(Relación de las cosas de Yucatan, rozdz. XXVII)


Ofiary ludzkie


Kiedy pragnęli uczynić obrzędy bardziej uroczystymi, składali w ofierze zwierzęta; a kiedy chcieli zapobiec ja­kiejś klęsce lub przeciwności losu, ka­płani lub chilanes nakazywali, by składano w ofierze ludzi; w tym obrzędzie brali udział wszyscy. Nie­którzy znosili datki na kupno niewolników, inni z pobożności ofiarowali swoje dzieciątka; do dnia uroczystości trzymano przeznaczonych na ofiary w ostrej dyscyplinie i pilnowano, by nie uciekli lub by się nie zbrukali jakimś cielesnym grzechem; kiedy prowadzono ich wśród tańców z wioski do wioski, kapłani pościli wraz z chilanes i dostojnikami.
Kiedy nadchodził dzień obrzędu, zbierali się na dziedzińcu świątyni i jeśli w ofierze składano niewol­nika, który miał zostać przebity strzałami, rozbierali go do naga, smarowali na niebiesko, a na głowę kładli mu papierową czapkę spiczastego kształtu; potem, kiedy przepędzili siły nieczyste, tańczyli uro­czyście z lukami i strzałami wokół pala; nie przerywa­jąc tańca przywiązywali go do pala i wznosili coraz wyżej, pilnie na niego bacząc. Potem wspinał się kapłan o straszliwym wyglądzie i strzałą przebijał wstydliwą część ciała ofiary bez względu na to, czy był to mężczyzna czy kobieta; upuszczał trochę krwi, schodził w dół i nacierał nią twarz demona; następnie dawał jakiś znak tanecznikom, a oni przechodzili szybkim, tanecznym krokiem, przestrzegając po­rządku, i ciskali strzały w serce, zaznaczone białym znakiem; w ten sposób pierś ofiary podobna była do jeża pokrytego kolcami.
Jeśli mieli mu wyjąć serce, zanosili go uroczyście na dziedziniec. Niewolnik był pomalowany na nie­biesko i nosił spiczastą czapkę. Towarzyszył temu wielki tłum ludzi. Kładli go na okrągłym kamieniu przeznaczonym do składania ofiar, a potem kiedy kapłan i jego pomocnicy ukończyli malować ten kamień na niebiesko, przepędzali siły nieczyste ze świątyni, następnie chaces chwytali nieszczęśnika z wielką zręcznością, kładli go na plecach na owym kamieniu i przytrzymując nogi i ramiona naznaczali ciało przez środek. Wtedy pojawiał się kat, nacón, który kamiennym nożem zadawał mu okrutny cios między żebra po lewej stronie pod sutką, po czym natychmiast, niby wściekły tygrys, wyrywał ręką jeszcze drgające serce i podawał je na talerzu kapła­nowi, który szybko smarował twarze bożków tą świeżą krwią.
Niekiedy składali tę ofiarę na najwyższym stopniu świątyni, po czym zrzucali martwe ciało, które toczy­ło się w dół; tam chwytali je dostojnicy, zdzierali z niego całą skórę, z pominięciem nóg i rąk, komplet­nie nagi kapłan naciągał ją na siebie, następnie wszyscy zebrani tańczyli wraz z nim, co dla nich było wielkim świętem. Ludzi złożonych w ofierze grzebano zazwyczaj na dziedzińcu świątyni lub zjadano ciało, dzieląc je między panów i tych, którzy byli w pobliżu; ręce, nogi i głowa były przeznaczone dla kapłana i dostojników; ludzi złożonych w ofierze miano za świętych. Jeżeli byli nimi jeńcy wojenni, ten który ich pojmał, nosił ich kości podczas tańców jako oznakę zwycięstwa. Niekiedy rzucali żywcem ludzi do studni w Chicheniza, wierząc, że na trzeci dzień wypłyną na powierzchnię, mimo że nigdy się tak nie stało.
(Relación de las cosas de Yucatan, rozdz. XXVIII)

O żałobie i pogrzebach            

Ludzie ogromnie, a nawet przesadnie, bali się śmierci i czynili wszystko, by uwidocznić to w obrzędach ku czci swoich bogów, albowiem nie miały one innego celu ani nie spełniano ich w innej intencji, jak tylko po to, by bogowie dali im zdrowie i żywność. Ich jęki i płacz oraz bezbrzeżny smutek, kiedy opłakiwali zmarłych, napełniały zdu­mieniem. Opłakiwali ich za dnia, nie mieli stosunków cielesnych, pościli, szczególnie małżonkowie, i po­wiadali, że zmarłego zabrał diabeł, bo wierzyli, że on był sprawcą wszystkich nieszczęść, a zwłaszcza śmierci.
(Relación de las cosas de Yucatan, rozdz. XXXIII)


O sposobie przechowywania popiołów ludzkich

 Ciała panów i znaczniejszych dostojników palili,, a popioły przechowywali w wielkich urnach i na nich wznosili świątynie,, tak jak mieli w zwyczaju czynić dawniej mieszkańcy Izamal; obecnie, w naszych czasach, zdarzało się, że kiedy zmarły był wielkim dostojnikiem, wrzucali jego popioły do naczyń ulepionych z gliny w kształcie ludzkim.
Pozostali dostojnicy ciosali dla swoich zmarłych rodziców figury z drzewa, mające kształt człowieka, zostawiając tylną część czaszki pustą; do niej wkłada­li popioły z części spalonego ciała i zatykali ją zdartą uprzednio z potylicy skórą zmarłego; pozostałości ciała grzebali zgodnie z ich zwyczajem. Przechowy­wali te figury między swoimi bożkami, oddając im dużą cześć. Dawniej panom z Cocom[17], kiedy umie­rali, ścinali głowy i po ugotowaniu oskrobywali z mięsa, odpiłowywali górną część skalpu, pozostawia­jąc przednią wraz ze szczęką i uzębieniem. Tę pustą część czaszki wypełniali czymś w rodzaju smoły tak doskonale, że wyglądała jak żywa. Przechowywali ich z wielką czcią i szacunkiem wraz z figurami wypełnio­nymi popiołami na ołtarzach w domach razem z bożkami i we wszystkie dni uroczyste i obrzędowe składali im ofiary z części swoich posiłków, tak by nie brakowało im nic w drugim życiu, gdzie, jak sądzili, dusze ich odpoczywały i radowały się ich darami.
{Relación de las cosas de Yucatan, rozdz. XXXIII)



Wiara w życie pozagrobowe  

Wiara tych ludzi w nieśmiertelność dusz była znacznie głębsza niż u  wielu innych narodów, chociaż nie byli tak cywilizowani; wierzyli bo­wiem, że po śmierci istniało inne, doskonalsze życie, w którym dusza po oddzieleniu się od ciała weseliła się. To przyszłe życie, powiadali, dzieliło się na dobre i złe, na udręki i odpoczynek. Złe i pełne udręk było przeznaczone dla złoczyńców, dobre i przyjemne dla tych, którzy za życia sprawo­wali się dobrze; dobrzy, powiadali, udawali się do miejsca pełnego rozkoszy, gdzie nic nie mogło spra­wić im przykrości i gdzie znajdowało się jadło i napoje w dużej obfitości, doskonałe w smaku; rosło tam także drzewo, które oni zwą yaxche, rzucające chłodny, orzeźwiający cień; pod gałęziami i cieniem tej ceiby mieli wiecznie odpoczywać i spędzać przy­jemnie czas.
Udręki życia, jakie miały, według nich, być udzia­łem ludzi złych, polegały na tym, że mieli się udać do miejsca położonego niżej od tego pierwszego, które zwali mitual[18], co oznacza piekło, i mieli być tortu­rowani przez demony, cierpieć wielki głód, zimno, zmęczenie i przygnębienie. W tym miejscu także miał znajdować się demon, książę wszystkich diabłów, któremu podlegali, i w ich języku zwał się on Hunhau[19] ; powiadali też, że zarówno to dobre jak i złe życie nie miało końca, bo dusza była nieśmiertelna. Powiadali także, a byli o tym głęboko przekonani, że do raju udawali się wisielcy; i było wielu takich, którzy z powodu jakiegoś przygnębienia, pracy lub choroby wieszali się, żeby się pozbyć trosk i móc odpocząć w tym raju, dokąd prowadziła ich bogini Ixtab[20]. Nie znali pojęcia zmartwychwstania i nie wiedzieli, skąd doszły ich te wiadomości o istnieniu raju i piekła.
(Relación de las cosas de Yucatan, rozdz. XXXIII)






[15] chaces — kapłani niższej rangi. Podczas składania ofiar do nich należało trzymanie rąk i nóg niewolnika czy jeńca wojennego.

[16]  nacón — kapłan otwierający pierś ofiary
[17]  Cocom — dynastia rządzących w Mayapan
[18]   mitual — zniekształcone słowo: mitnal. oznaczające świat
podziemny
[19]    Hunhau lub Cumhau — bóg Śmierci
[20]     Ixtab — bogini, patronka samobójców

Azteckie święto zapalania nowego ognia - opisał Fray Bernardino de Sahagun


Inny fragment z książki "Kronikarze kultur prekolumbijskich" pod redakcją Marii Sten, wydanej przez Wydawnictwo Literackie w r. 1988.


Ceremonia zapalania nowego ognia     



Kiedy dobiegło końca „koło lat”[1], na początku nowego roku zwanego ome acatl[2], mieszkańcy Mek­syku mieli zwyczaj urządzać świę­to lub wielką ceremonię, którą zwali toxiuh molpilia[3], ceremonię tę robili co pięć­dziesiąt dwa lata, kiedy każdy z czterech znaków[4] powtórzył się trzynaście razy.

Zwali tę uroczystość toxiuh molpilia, co oznacza „wiązka naszych lat”, bo stanowiła ona początek nowych pięćdziesięciu dwóch lat; powiadali także xiuhtzitzquilo, co oznacza: „Zaczyna się nowy rok”, i wtedy każdy dotykał traw, dając w ten sposób do zrozumienia, że zaczynały się nowe pięćdziesiąt dwa lata i aby się wypełniły sto cztery lata, stanowiące jeden wiek.
Wtedy zapalali nowy ogień i kiedy zbliżał się dzień, w którym mieli go wzniecić, każdy mieszkaniec Meksyku miał zwyczaj rzucać do kanałów lub jezior kamienie i kije, które czcili jako bogów — opiekunów swoich domostw, a także kamienie służące w gospo­darstwie do przygotowywania jadła, do ucierania .ajies lub chile i bardzo starannie czyścili swoje domy, a na zakończenie gasili wszystek ogień.
Nowy ogień zanoszono w wyznaczone miejsce, a znajdowało się ono na szczycie góry zwanej Uixachtlan[5], na skraju osiedli Itztapalapa Colhuacan[6], o dwie leguas od Meksyku; zapalano owo ognisko o północy, a kij, którym się posługiwano, położony był na piersiach najbardziej dostojnego jeńca pojmanego na wojnie; kij ten był bardzo suchy; żeby wzniecić ogień, obracano szybko drugim bardzo cienkim niby dzida kijkiem, trzymanym w obu dłoniach, jak gdyby pocierając; a kiedy ogień już płonął, otwierali pierś jeńca, wyjmowali z niej serce, rzucali je do ognia, wznie­cając go mocniej, tak aby całe ciało w nim spłonęło.
Zapalali ogień wyłącznie kapłani, przede wszys­tkim ten, który pochodził z Copolco[7]; do niego należała ta czynność, on rozniecał i zapalał ogień.
Jak już zostało wyżej powiedziane, mieli zwyczaj zapalać nowy ogień na górze Uixachtlan i udawali się tam w następującym porządku; w przeddzień owej uroczystości, kiedy słońce już zaszło, kapłani kładli na siebie szaty i ozdoby swoich bogów, tak że wydawało się, iż oni sami są bogami; zaczynali marsz bardzo wolno, z wielką powagą i w ciszy; dlatego zwano ich teonenemi, co znaczy: „Chodzą jak bogo­wie”; wychodzili z Meksyku i docierali do swej góry dopiero około północy, a kapłan z Copolco, którego zadaniem było zapalić nowy ogień, niósł w rękach przyrządy przeznaczone do tego celu; przez całą drogę próbował, jak go najłatwiej zapalić.

Po zapadnięciu nocy, kiedy nadchodził czas, by ten nowy ogień zapalić, wszystkich ogarniał ogromny lęk, czekali więc w wielkiej trwodze na to, co miało nastąpić, bo powiadali i wierzyli, że jeżeli nie uda się go wzniecić, nastąpi koniec ludzkości, że owa noc i ciemności będą panować wiecznie, że słońce nigdy się nie narodzi i nie wzejdzie; że z góry nadejdą bardzo groźne maszkary tzitzimime, które zjedzą mężczyzn i kobiety. Dlatego wszyscy wchodzili na dachy swych domów i nikt nie śmiał zostać na dole.
Kobiety brzemienne zakrywały sobie twarz maską z liści agaw; zamykano je także w stodołach; powia­dali bowiem, że jeżeli nie będzie można zapalić ogniska, one również zamienią się w owe straszne i drapieżne zwierzęta i będą pożerały mężczyzn i kobiety.
To samo robili z dziećmi: zakrywali im twarz maską z liści agaw i nie pozwalali zapaść w sen; rodzice czynili wysiłek, aby je obudzić, szturchając bez przerwy i krzycząc, bo powiadali, że jeżeli pozwolą im zasnąć, zamienią się one w myszy.
Wszyscy ci ludzie nie zwracali na nic uwagi, tylko kierowali wzrok w stronę, skąd spodziewali się, że ów ogień zabłyśnie, i z całym skupieniem czekali na godzinę i chwilę, w jakiej miał się on ukazać i mogli go zobaczyć; a kiedy płomień już błysnął, natych­miast zapalano wielki stos, tak żeby był widoczny z daleka; wszyscy z chwilą gdy dostrzegli ów płomień, nacinali sobie nożykami uszy, a krople krwi strząsali w tym kierunku, skąd widoczny był ogień.
Musieli to robić wszyscy, nawet dzieciom nacina­no uszy, bo jak powiadali, w ten sposób czynili pokutę, chcąc zasłużyć się u bogów, a kapłani otwierali ostrym jak nóż krzemieniem pierś i trzewia jeńca, tak jak już to wyżej zostało powiedziane.
Po zapaleniu tego wielkiego stosu, czyli owego nowego ognia, kapłani, którzy przybyli z Meksyku i z innych miejscowości, posyłali po najszybszych i naj­sprawniejszych biegaczy i przytykali ogień z tego ogniska do sosnowych żagwi; oni zaś zaczynali biec co tchu, usiłując wyprzedzić innych i jak najszybciej donieść ogień do każdej wioski.
Ci z Meksyku zanosili owe płonące żagwie z sosnowego drzewa do świątyni bożka Huitzilopochtli i tam do masywnego jakby świecznika stojącego przed owym bożkiem, dokładali doń też mnóstwo kadzidła z kopalu; stamtąd brali i zanosili ogień do izb kapłanów pochodzących z Meksyku, a następnie zanosili go do izb kapłanów sprawujących straż przy bożkach; stamtąd brali ogień wszyscy mieszkańcy miasta; i był godny podziwu ów tłum ludzi, który przychodził po ogień i wzniecał w każdej dzielnicy wiele olbrzymich stosów, co stanowiło powód do wielkiej radości.
To samo czynili kapłani z innych osiedli, by zanieść jak najśpieszniej ogień, usiłując wyprzedzić innych, bo ten, kto biegł szybciej, chwytał sosnową żagiew, i tak niemal w jednej chwili przybywali do swoich wiosek; natychmiast zbiegali się wszyscy, aby wziąć ogień z tej żagwi, godny podziwu był ten tłum z ogniami we wszystkich miejscowościach, które zda­wały się być tak jasne jak za dnia; najpierw zanosili ogień do domów, w których mieszkali kapłani innych bożków.
W ten sposób, kiedy już zapalono ów nowy ogień, w każdej wiosce, w każdym domu mieszkańcy zmie­niali wszystkie naczynia; mężczyźni i kobiety wdzie­wali nowe ubrania, a na ziemię kładli nowe maty, tak że wszystko, czego używano w domu, było nowe na znak, że rozpoczyna się nowy rok; radowali się i urządzali wielkie święto, powiadając, że wielka dżu­ma i głód już przeszły; wrzucali do ognia wielką ilość kadzidła, ukręcali głowy przepiórkom i glinianymi łyżkami ofiarowywali kadzidło bożkom i czterem stronom świata; następnie to, co ofiarowali, wrzucali do ogniska i spożywali tzouatl, jadło zrobione z komosy zmieszanej z miodem, a także nakazywali wszystkim pościć i nie pić wody aż do południa.
W południe zaczynali zabijać jeńców lub niewol­ników i składać ich w ofierze; w ten sposób czynili uroczystości, jedząc i podsycając bezustannie ogni­ska.
A brzemienne kobiety, które były zamknięte i uważane za drapieżne zwierzęta, jeżeli rodziły w tym czasie, dawały swoim synom imię Molpilia[8], a córkom Xiuhnenetl[9], na pamiątkę tego, co się wydarzyło w latach, kiedy panował Motecuzoma, uczyniono ową uroczystość, o której już wspomnia­łem, a on wydał rozkaz w całym królestwie, by schwytano jeńca noszącego takie imię; schwytano jednego z Huexotzingo, znakomitego pochodzenia, który zwał się Xiuhtlamin[10]; wziął go na wojnie pewien żołnierz z Tlaltilulco, któremu na imię było Itzcuin, zwany potem Xiuhtlaminmani[11], co znaczy: „Ten, który schwytał Xiuhtlamina”, a na piersi tego jeńca zapalono nowy ogień, i jak to było w zwyczaju, ciało jego zostało spalone.

(Historia, księga VII, rozdz.: X, XI, XII, XIII)




[1] koło lat — wiek aztecki składał się z 52 lat dzielonych na cztery okresy po 13 lat każdy
[2] ome acatl („Dwa — trzcina”) — nazwa daty kalendarzowej Azteków, jedna z czterech powtarzających się nazw lat, także nazwa boga Tezcatlipoki
[3]   toxiuh molpilia — dosł.: „Zawiązują się nasze lata”
[4] znaki te były następujące: tochtli — królik; acatl— trzcina, tecpatl — krzemień; calli — dom
[5]              Uixachtlan lub Uixachtecaty — góra znajdująca się w pobliżu Iztapalapan (8 km od stolicy), gdzie zbierali się kapłani, by zapalić „nowy ogień”, czyli rozpocząć nowy cykl lat.
[6]              Colhuacan lub Coluhuacan — nazwa wielu miejscowości w Meksyku; jedna z nich, położona na południe od Meksyku, nad jeziorem Texcoco, była znacznym państewkiem.
[7]              Copolco — dzielnica dawnej stolicy Tenochtitlanu (dosł.: „Gdzie znajduje się korona pana”)
[8]  Molpilia („Wiąże się”) — imię związane z wyrażeniem wskazującym na to, że początek roku zazębiał się z końcem roku ubiegłego.
[9]  Xiuhnenetl —• imię nadawane dziewczynce, która rodziła się na początku wieku azteckiego.
[10] Xiuhtlamin („Strzała roku”) — imię nadawane dziecku urodzonemu na początku roku
[11]  Xiuhtlaminmani — nazwa boga, patrona kamieniarzy



Bernal Diaz del Casillo - fragment relacji z Meksyku


Fragment ten pochodzi z książki "Kronikarze kultur prekolumbijskich" pod redakcją Marii Sten, wydanej przez Wydawnictwo Literackie w r. 1988. Jak zwykle zachęcam do lektury całości. Niebawem dorzucę kilka innych.


Meksyk i jezioro widziane z wielkiej świątyni w Tlatelolco

Opuśćmy wielki plac nie zatrzymując się, wejdźmy na dziedzi­niec, w obrębie mu­rów, gdzie stoi wielka świątynia; każdy z tych dziedzińców jest większy od placu Salamanki, są one otoczone podwójnym murem z kamieni i wapna i brukowane wielkimi kamiennymi płytami, bardzo bia­łymi, a wszystko tak czyste, że nie znalazłbyś tam ani słomki, ani pyłku kurzu. Zbliżyliśmy się do samej świątyni i jeszcze nie zaczęliśmy wstępować na stopnie, a już Montezuma, który znajdował się na górze odparowując swoje ofiary, wysłał sześciu kapłanów i dwóch dostojników, aby towarzyszyli naszemu wodzowi i pomogli mu przy wchodzeniu na stopnie, których było sto czternaście; chcieli go wziąć pod ramiona, jak zwykli pomagać swemu panu, Montezumie, aby się nie zmę­czył, ale Cortes nie chciał, aby się doń zbliżali. Weszliś­my na szczyt świątyni, na mały placyk tam się znajdu­jący, gdzie było podwyższenie z wielkich głazów— tam kładziono nieszczęsnych Indian zabijanych w ofierze. Stała tam wielka postać niby smoka oraz inne wstrętne posągi i wszędzie było wiele krwi świeżo rozlanej.
Kiedy zbliżyliśmy się, wielki Montezuma wyszedł z sanktuarium, w którym stały jego przeklęte bałwany — znajdowało się ono na samym szczycie świątyni — z nim razem wyszło dwóch kapłanów i z pełnymi szacun­ku pokłonami składanymi Cortesowi i nam rzekli: „Malinche, musisz być zmęczony wstępowaniem do na­szej wielkiej świątyni”.
Cortes przez tłumaczy, którzy byli z nami, odpowie­dział, że żadnego zmęczenia nie czuje ani on, ani nikt z naszych. Montezuma ujął go za rękę i kazał podziwiać swoją wielką stolicę, wszystkie miasta na wodzie i liczne osady dokoła jeziora na lądzie, jeśli bowiem nie obejrzał wielkiego placu, stąd mógł go lepiej zobaczyć. Staliśmy podziwiając, bo ta wielka i przeklęta świątynia była tak wysoka, że panowała nad wszystkim. Widzie­liśmy stamtąd trzy groble prowadzące do Meksyku, groblę z Iztapalapy, przez którą przybyliśmy cztery dni temu, groblę z Tacuby, była to ta, którą mieliśmy uciekać w noc naszej klęski, wypędzeni przez Cuedlavacę[1], nowego władcę, i trzecią z Tepeaąuilli. Widzieliś­my, jak słodka woda nadpływa z Chapultepec[2], zaopatrując całe miasto, a na owych trzech groblach mosty w regularnych odstępach, pod którymi przepły­wały wody jeziora z jednej strony na drugą. Ujrzeliśmy na owym wielkim jeziorze mnóstwo łodzi — jedne zwoziły żywność, inne wracały z ładunkiem i towarami. Widzieliśmy, że tak w wielkim mieście, jak we wszys­tkich innych zbudowanych na wodzie, nie można było inaczej poruszać się od domu do domu jak przez drewniane zwodzone mosty albo łodziami. Widzieliśmy w owych miastach świątynie i sanktuaria na kształt wieżyc i twierdz, wszystkie nad podziw lśniące białością, a przy domach, w ulicach i na groblach stały inne wieżyczki i kapliczki, tworzą^: małe warownie. Kiedy napatrzyliśmy się i nadziwili wszystkiemu, co wzrok ogarniał, oglądaliśmy znów wielki plac i tłum ludzi na nim kupujących i sprzedających, tak że nawet słychać było brzęczenie głosów. Byli między nami żołnierze, którzy znali rozmaite strony świata, bywali i w Kon­stantynopolu, i w całej Italii, i w Rzymie, otóż mówili oni, że takiego placu, tak pięknie rozplanowanego, w takim porządku i tak pełnego ludzi nie widzieli jeszcze.
(Rozdz. XCII)
[1]  Cuedlavaca — zniekształcone imię księcia Cuitlahuac („Wy­schła wodorośl”), brata Moctezumy i jego następcy. Zadał klęskę Hiszpanom podczas słynnej Noche Triste w 1520 r. Przedostatni Władca Tenochtitlanu. Rządził osiemdziesiąt dni.
[2]    Chapultepec — nazwa góry, parku i pałacu w dzisiejszej stolicy (dosł.: „Miejsce polnych koników”)


Sanktuarium


Zostawmy to i powróćmy do bożków naszego wodza, który rzeki do brata Bartolome de Olmedo, stojącego obok: „Wydaje mi się, ojcze, że dobrze byłoby nakłonić Montezumę, aby nam po­zwolił tutaj właśnie zbudować nasz kościół”. Ojciec przyznał, że byłoby to dobrze, gdyby się udało, ale jest zdania, że nie wypada w tej chwili mówić o tym, gdyż Montezuma. nie wydaje się być do tego skłonny. Wówczas Cortes przez tłumaczkę dońę Marinę ode­zwał się do Montezumy: „Wasza miłość, jesteś bardzo wielkim władcą i zasługujesz na jeszcze więcej. Radu­jemy się widokiem waszych miast i proszę was o łaskę, jesteśmy oto w waszej wielkiej świątyni, ze­chciej nam pokazać bogów swoich i teules”. Monte­zuma odpowiedział, że wprzód musi pomówić ze swoimi kapłanami. Porozumiawszy się z nimi, prosił, abyśmy weszli do jednej z wieżyczek. Wewnątrz, w sali o bogato zdobionej, rzeźbionej w drzewie powale stały dwa jakby ołtarze, a w każdym dwa posągi bardzo wysokie i grube. Pierwszy po prawej stronie był posągiem Vichilobosa, boga wojny. Bożek miał oblicze szerokie, oczy niekształtne i przerażające, tułów pokryty całkowicie drogimi kamieniami, zło­tem, perłami i maczkiem perłowym, tkwiącym w kleistej masie, zrobionej z korzeni, w jednej ręce dzierżył łuk, a w drugiej strzały; mniejszy bożek w jednej ręce trzymał niewielką dzidę i tarczę bogato wysadzaną złotem i kamieniami; na szyi Vichilobosa wisiały czaszki i serca, jedne ze złota, inne ze srebra, ozdobione mnóstwem błękitnych kamieni; stały tam czasze z kadzidłem z kopalu, w których skwierczały trzy serca Indian poświęconych tegoż dnia, a dym kopalu wił się w górę. Wszystkie ściany owego sanktuarium były zbryzgane i czarne od skrzepów krwi, podobnie jak podłoga; wszystko wstrętnie cuchnę­ło.
Po drugiej stronie, na lewo, ujrzeliśmy drugi wielki posąg tej samej wysokości co Vichilobosa. Ten bożek Tezcatepuca[3] miał głowę niedźwiedzia i świe­cące oczy zrobione z lusterek zwanych tezcat, tułów pokryty drogimi kamieniami, podobnie jak Vichilobosa, bowiem — jak mówiono — byli oni braćmi.
Tezcatepuca był bogiem piekieł i opiekował się duszami Meksykanów. Dokoła tułowia wiły mu się jakieś postacie diablików z ogonami na kształt węży, a na ścianach było tyle krwi zakrzepłej i cała podłoga była nią tak schlapana, że nawet w rzeźniach Kastylii nie masz takiego odoru. Przed tym bożkiem leżało pięć serc zabitych tego ranka ofiar. Na szczycie świątyni, pod bardzo kunsztownym stropem, znaj­dował się inny posąg pół człowieka, pół jaszczura z tułowiem wysadzanym kamieniami, do połowy okryty płaszczem. Objaśniono nas, że tyłów był wypełniony wszelakim ziarnem ziemi, był to bowiem bóg siejby i plonów. Nie pomnę już jego imienia. Również tam wszystko było pełne krwi — zarówno ściany jak ołtarz — i taki był fetor, że pragnęliśmy jak najrych­lej wyjść. W świątyni tej znajdował się bęben olbrzy­mich rozmiarów, który wydawał głos tak ponury, jakby to był instrument piekielny, a słychać go było na dwie mile wokoło; mówiono, że jest obciągnięty skórą olbrzymich węży.
Na tym placyku było mnóstwo diabelskich rzeczy do oglądania: rogi, trąby, noże oraz wiele zetlałych serc Indian, którymi okadzano te bałwany — wszys­tko splamione zakrzepłą krwią. Było tego tyle, że niech przekleństwo na to spadnie. A ponieważ wszystko w tej rzeźni cuchnęło i nie mogliśmy się doczekać, kiedy stąd wyjdziemy i nie będziemy zdani na ten zaduch i na ten widok, przeto nasz wódz za po­średnictwem tłumaczki rzekł na pół z uśmiechem: „Panie Montezuma, nie pojmuję, jak taki wielki władca i mądry mąż jak Wasza Miłość w umyśle swoim nie poznał, że owi trzej mężowie nie są bogami, ale stworami przeklętymi, zwanymi diabła­mi, zaś aby Wasza Miłość i wszyscy wasi kapłani przekonali się o tym, wyświadczcie nam, proszę, łaskę i pozwólcie, abym na szczycie tej wieży umieścił krzyż, a w jednym rogu Sanktuarium, tam gdzie stoją Wasi Vichilobos i Tezcatepuca, przygotował miejsce, w którym umieścimy obraz Naszej Pani, Matki Bożej (który to obraz już Montezuma był oglądał), a ujrzycie, jakie przerażenie ogarnie owych bogów, którzy was oszukują”.
Dwaj kapłani tam obecni okazali wielkie niezado­wolenie, a Montezuma na poły z gniewem rzeki: „Panie Malinche, gdybym był wiedział, że tak znie­ważycie moich bogów, nie byłbym wam ich poka­zał. Czcimy ich jako dobrych, oni dają nam zdrowie i wodę, i dobre zasiewy, i pogodę, i zwycięstw, ile chcemy. Winniśmy im cześć i ofiary. Dlatego proszę was, zaniechajcie innych słów ku ich obrazie”.
Kiedy to usłyszał nasz wódz i zobaczył go w takiej alteracji, nie odpowiedział na to, tylko z wesołą miną rzeki: „Czas już dla Waszej Miłości i dla nas powró­cić”. Montezuma przyznał, że byłoby to dobrze, ale trzeba mu jeszcze przebłagać bogów i złożyć pewne ofiary dla zadośćuczynienia za wielki tatacul, czyli grzech, jaki popełnił, pozwalając nam wejść do świątyni i oglądać bogów, którym wyrządziliśmy wielką zniewagę, mówiąc o nich tak źle. A Cortes na to: „Jeśli tak jest, przebaczcie nam, panie!”
Zaraz też zaczęliśmy schodzić ze schodów, a że było ich sto czternaście i niektórzy z naszych żołnie­rzy cierpieli na wrzody i humory, bolały ich nogi przy schodzeniu. [...] Zdaje się, że obwód wielkiej świątyni wynosił sześć bardzo wielkich solares, jakie przyjęte są w tym kraju. Wznosiła się, zwężając ku górze coraz bardziej, aż do małej wieżyczki, w której umieszczone były bożki. W połowie jej wysokości znajdowało się pięć wklęśnięć, jakby strzelnic otwar­tych i bez parapetów, sięgających do najwyższego piętra. Na czaprakach konkwistadorów wyobrażo­nych jest wiele podobnych świątyń, a na tym, który posiadam, jest również jedna; ci, którzy to widzieli, mogą sobie wyobrazić, jak wyglądała. Nie była to świątynia, którą widziałem i zwiedzałem, o tej szła wieść, że w czasach, kiedy ją budowano, w zaprawę wapienną fundamentów rzucono ofiarowane przez wszystkich mieszkańców wielkiego miasta złoto i srebro, i drobne perły, i drogie kamienie i oblano je obficie krwią pojmanych na wojnie Indian, zabitych na ofiarę; obsypano ją również wszelkiego rodzaju ziarnem, jakie istnieje na całej ziemi, aby bogowie użyczyli zwycięstwa i bogactw, i wielkich plonów. Powiedzą na to dociekliwsi czytelnicy, jak mogłem się o tym dowiedzieć, przecież minęło ponad tysiąc lat od czasu jej budowy. Na to odpowiem, że kiedy zdoby­liśmy owo silne i wielkie miasto i rozdzielono ziemię, zaraz postanowiliśmy na miejscu tejże wielkiej świą­tyni zbudować kościół naszego patrona i przewodni­ka, świętego Jakuba. Przekopaliśmy część terenu, na którym stała dawna świątynia Vichilobosa, dla po­łożenia podwalin kościoła, i po odsłonięciu fun­damentów dawnej świątyni, które chcieliśmy wzmocnić, znaleźliśmy mnóstwo złota i srebra, chalchivis, pereł wielkich i drobnych i innych drogich kamieni. A pewien mieszkaniec Meksyku, który przekopał inną część tej samej połaci, znalazł to samo. Było tego tyle, że urzędnicy skarbu Jego Królewskiej Mości zażądali tych bogactw dla Jego Wysokości, jako przypadają­cych mu z prawa; był z tego powodu proces, ale nie przypominam sobie, co się dalej stało. Jednak kacy­kowie i dostojnicy Meksyku oraz Guatemuz[22], który podówczas żył, mówili, iż prawdą jest, że wszyscy mieszkańcy miasta w owym czasie wrzucali w funda­menty jakieś klejnoty i rozmaite kosztowności, co zostało uwiecznione w księgach i na dawnych malo­widłach, i w ten sposób owe bogactwa zachowały się na budowę kościoła Świętego Jakuba.


(Rozdz. XCII)
[3]    Tezcatepuca — zniekształcona nazwa boga sił nieczystych, nocy i patrona młodych wojowników, Tezcatlipoki, „Dymiącego Lustra”
[22]    Guatemuz — zniekształcone imię księcia Cuauhtemoca '(„Orła, który spada”), dziesiątego cesarza azteckiego (1495-1525) bohaterskiego obrońcy Meksyku, powieszonego przez Hiszpanów.



Guciów - wały VI i VIII

Zgodnie ze słowami przedstawiam zdjęcia z wałów, które na planie Fellmanna oznaczone są jako VI i VIII. Pierwszy z nich nie jest, przynajmn...