czwartek, 10 stycznia 2019

Bernal Diaz del Casillo - fragment relacji z Meksyku


Fragment ten pochodzi z książki "Kronikarze kultur prekolumbijskich" pod redakcją Marii Sten, wydanej przez Wydawnictwo Literackie w r. 1988. Jak zwykle zachęcam do lektury całości. Niebawem dorzucę kilka innych.


Meksyk i jezioro widziane z wielkiej świątyni w Tlatelolco

Opuśćmy wielki plac nie zatrzymując się, wejdźmy na dziedzi­niec, w obrębie mu­rów, gdzie stoi wielka świątynia; każdy z tych dziedzińców jest większy od placu Salamanki, są one otoczone podwójnym murem z kamieni i wapna i brukowane wielkimi kamiennymi płytami, bardzo bia­łymi, a wszystko tak czyste, że nie znalazłbyś tam ani słomki, ani pyłku kurzu. Zbliżyliśmy się do samej świątyni i jeszcze nie zaczęliśmy wstępować na stopnie, a już Montezuma, który znajdował się na górze odparowując swoje ofiary, wysłał sześciu kapłanów i dwóch dostojników, aby towarzyszyli naszemu wodzowi i pomogli mu przy wchodzeniu na stopnie, których było sto czternaście; chcieli go wziąć pod ramiona, jak zwykli pomagać swemu panu, Montezumie, aby się nie zmę­czył, ale Cortes nie chciał, aby się doń zbliżali. Weszliś­my na szczyt świątyni, na mały placyk tam się znajdu­jący, gdzie było podwyższenie z wielkich głazów— tam kładziono nieszczęsnych Indian zabijanych w ofierze. Stała tam wielka postać niby smoka oraz inne wstrętne posągi i wszędzie było wiele krwi świeżo rozlanej.
Kiedy zbliżyliśmy się, wielki Montezuma wyszedł z sanktuarium, w którym stały jego przeklęte bałwany — znajdowało się ono na samym szczycie świątyni — z nim razem wyszło dwóch kapłanów i z pełnymi szacun­ku pokłonami składanymi Cortesowi i nam rzekli: „Malinche, musisz być zmęczony wstępowaniem do na­szej wielkiej świątyni”.
Cortes przez tłumaczy, którzy byli z nami, odpowie­dział, że żadnego zmęczenia nie czuje ani on, ani nikt z naszych. Montezuma ujął go za rękę i kazał podziwiać swoją wielką stolicę, wszystkie miasta na wodzie i liczne osady dokoła jeziora na lądzie, jeśli bowiem nie obejrzał wielkiego placu, stąd mógł go lepiej zobaczyć. Staliśmy podziwiając, bo ta wielka i przeklęta świątynia była tak wysoka, że panowała nad wszystkim. Widzie­liśmy stamtąd trzy groble prowadzące do Meksyku, groblę z Iztapalapy, przez którą przybyliśmy cztery dni temu, groblę z Tacuby, była to ta, którą mieliśmy uciekać w noc naszej klęski, wypędzeni przez Cuedlavacę[1], nowego władcę, i trzecią z Tepeaąuilli. Widzieliś­my, jak słodka woda nadpływa z Chapultepec[2], zaopatrując całe miasto, a na owych trzech groblach mosty w regularnych odstępach, pod którymi przepły­wały wody jeziora z jednej strony na drugą. Ujrzeliśmy na owym wielkim jeziorze mnóstwo łodzi — jedne zwoziły żywność, inne wracały z ładunkiem i towarami. Widzieliśmy, że tak w wielkim mieście, jak we wszys­tkich innych zbudowanych na wodzie, nie można było inaczej poruszać się od domu do domu jak przez drewniane zwodzone mosty albo łodziami. Widzieliśmy w owych miastach świątynie i sanktuaria na kształt wieżyc i twierdz, wszystkie nad podziw lśniące białością, a przy domach, w ulicach i na groblach stały inne wieżyczki i kapliczki, tworzą^: małe warownie. Kiedy napatrzyliśmy się i nadziwili wszystkiemu, co wzrok ogarniał, oglądaliśmy znów wielki plac i tłum ludzi na nim kupujących i sprzedających, tak że nawet słychać było brzęczenie głosów. Byli między nami żołnierze, którzy znali rozmaite strony świata, bywali i w Kon­stantynopolu, i w całej Italii, i w Rzymie, otóż mówili oni, że takiego placu, tak pięknie rozplanowanego, w takim porządku i tak pełnego ludzi nie widzieli jeszcze.
(Rozdz. XCII)
[1]  Cuedlavaca — zniekształcone imię księcia Cuitlahuac („Wy­schła wodorośl”), brata Moctezumy i jego następcy. Zadał klęskę Hiszpanom podczas słynnej Noche Triste w 1520 r. Przedostatni Władca Tenochtitlanu. Rządził osiemdziesiąt dni.
[2]    Chapultepec — nazwa góry, parku i pałacu w dzisiejszej stolicy (dosł.: „Miejsce polnych koników”)


Sanktuarium


Zostawmy to i powróćmy do bożków naszego wodza, który rzeki do brata Bartolome de Olmedo, stojącego obok: „Wydaje mi się, ojcze, że dobrze byłoby nakłonić Montezumę, aby nam po­zwolił tutaj właśnie zbudować nasz kościół”. Ojciec przyznał, że byłoby to dobrze, gdyby się udało, ale jest zdania, że nie wypada w tej chwili mówić o tym, gdyż Montezuma. nie wydaje się być do tego skłonny. Wówczas Cortes przez tłumaczkę dońę Marinę ode­zwał się do Montezumy: „Wasza miłość, jesteś bardzo wielkim władcą i zasługujesz na jeszcze więcej. Radu­jemy się widokiem waszych miast i proszę was o łaskę, jesteśmy oto w waszej wielkiej świątyni, ze­chciej nam pokazać bogów swoich i teules”. Monte­zuma odpowiedział, że wprzód musi pomówić ze swoimi kapłanami. Porozumiawszy się z nimi, prosił, abyśmy weszli do jednej z wieżyczek. Wewnątrz, w sali o bogato zdobionej, rzeźbionej w drzewie powale stały dwa jakby ołtarze, a w każdym dwa posągi bardzo wysokie i grube. Pierwszy po prawej stronie był posągiem Vichilobosa, boga wojny. Bożek miał oblicze szerokie, oczy niekształtne i przerażające, tułów pokryty całkowicie drogimi kamieniami, zło­tem, perłami i maczkiem perłowym, tkwiącym w kleistej masie, zrobionej z korzeni, w jednej ręce dzierżył łuk, a w drugiej strzały; mniejszy bożek w jednej ręce trzymał niewielką dzidę i tarczę bogato wysadzaną złotem i kamieniami; na szyi Vichilobosa wisiały czaszki i serca, jedne ze złota, inne ze srebra, ozdobione mnóstwem błękitnych kamieni; stały tam czasze z kadzidłem z kopalu, w których skwierczały trzy serca Indian poświęconych tegoż dnia, a dym kopalu wił się w górę. Wszystkie ściany owego sanktuarium były zbryzgane i czarne od skrzepów krwi, podobnie jak podłoga; wszystko wstrętnie cuchnę­ło.
Po drugiej stronie, na lewo, ujrzeliśmy drugi wielki posąg tej samej wysokości co Vichilobosa. Ten bożek Tezcatepuca[3] miał głowę niedźwiedzia i świe­cące oczy zrobione z lusterek zwanych tezcat, tułów pokryty drogimi kamieniami, podobnie jak Vichilobosa, bowiem — jak mówiono — byli oni braćmi.
Tezcatepuca był bogiem piekieł i opiekował się duszami Meksykanów. Dokoła tułowia wiły mu się jakieś postacie diablików z ogonami na kształt węży, a na ścianach było tyle krwi zakrzepłej i cała podłoga była nią tak schlapana, że nawet w rzeźniach Kastylii nie masz takiego odoru. Przed tym bożkiem leżało pięć serc zabitych tego ranka ofiar. Na szczycie świątyni, pod bardzo kunsztownym stropem, znaj­dował się inny posąg pół człowieka, pół jaszczura z tułowiem wysadzanym kamieniami, do połowy okryty płaszczem. Objaśniono nas, że tyłów był wypełniony wszelakim ziarnem ziemi, był to bowiem bóg siejby i plonów. Nie pomnę już jego imienia. Również tam wszystko było pełne krwi — zarówno ściany jak ołtarz — i taki był fetor, że pragnęliśmy jak najrych­lej wyjść. W świątyni tej znajdował się bęben olbrzy­mich rozmiarów, który wydawał głos tak ponury, jakby to był instrument piekielny, a słychać go było na dwie mile wokoło; mówiono, że jest obciągnięty skórą olbrzymich węży.
Na tym placyku było mnóstwo diabelskich rzeczy do oglądania: rogi, trąby, noże oraz wiele zetlałych serc Indian, którymi okadzano te bałwany — wszys­tko splamione zakrzepłą krwią. Było tego tyle, że niech przekleństwo na to spadnie. A ponieważ wszystko w tej rzeźni cuchnęło i nie mogliśmy się doczekać, kiedy stąd wyjdziemy i nie będziemy zdani na ten zaduch i na ten widok, przeto nasz wódz za po­średnictwem tłumaczki rzekł na pół z uśmiechem: „Panie Montezuma, nie pojmuję, jak taki wielki władca i mądry mąż jak Wasza Miłość w umyśle swoim nie poznał, że owi trzej mężowie nie są bogami, ale stworami przeklętymi, zwanymi diabła­mi, zaś aby Wasza Miłość i wszyscy wasi kapłani przekonali się o tym, wyświadczcie nam, proszę, łaskę i pozwólcie, abym na szczycie tej wieży umieścił krzyż, a w jednym rogu Sanktuarium, tam gdzie stoją Wasi Vichilobos i Tezcatepuca, przygotował miejsce, w którym umieścimy obraz Naszej Pani, Matki Bożej (który to obraz już Montezuma był oglądał), a ujrzycie, jakie przerażenie ogarnie owych bogów, którzy was oszukują”.
Dwaj kapłani tam obecni okazali wielkie niezado­wolenie, a Montezuma na poły z gniewem rzeki: „Panie Malinche, gdybym był wiedział, że tak znie­ważycie moich bogów, nie byłbym wam ich poka­zał. Czcimy ich jako dobrych, oni dają nam zdrowie i wodę, i dobre zasiewy, i pogodę, i zwycięstw, ile chcemy. Winniśmy im cześć i ofiary. Dlatego proszę was, zaniechajcie innych słów ku ich obrazie”.
Kiedy to usłyszał nasz wódz i zobaczył go w takiej alteracji, nie odpowiedział na to, tylko z wesołą miną rzeki: „Czas już dla Waszej Miłości i dla nas powró­cić”. Montezuma przyznał, że byłoby to dobrze, ale trzeba mu jeszcze przebłagać bogów i złożyć pewne ofiary dla zadośćuczynienia za wielki tatacul, czyli grzech, jaki popełnił, pozwalając nam wejść do świątyni i oglądać bogów, którym wyrządziliśmy wielką zniewagę, mówiąc o nich tak źle. A Cortes na to: „Jeśli tak jest, przebaczcie nam, panie!”
Zaraz też zaczęliśmy schodzić ze schodów, a że było ich sto czternaście i niektórzy z naszych żołnie­rzy cierpieli na wrzody i humory, bolały ich nogi przy schodzeniu. [...] Zdaje się, że obwód wielkiej świątyni wynosił sześć bardzo wielkich solares, jakie przyjęte są w tym kraju. Wznosiła się, zwężając ku górze coraz bardziej, aż do małej wieżyczki, w której umieszczone były bożki. W połowie jej wysokości znajdowało się pięć wklęśnięć, jakby strzelnic otwar­tych i bez parapetów, sięgających do najwyższego piętra. Na czaprakach konkwistadorów wyobrażo­nych jest wiele podobnych świątyń, a na tym, który posiadam, jest również jedna; ci, którzy to widzieli, mogą sobie wyobrazić, jak wyglądała. Nie była to świątynia, którą widziałem i zwiedzałem, o tej szła wieść, że w czasach, kiedy ją budowano, w zaprawę wapienną fundamentów rzucono ofiarowane przez wszystkich mieszkańców wielkiego miasta złoto i srebro, i drobne perły, i drogie kamienie i oblano je obficie krwią pojmanych na wojnie Indian, zabitych na ofiarę; obsypano ją również wszelkiego rodzaju ziarnem, jakie istnieje na całej ziemi, aby bogowie użyczyli zwycięstwa i bogactw, i wielkich plonów. Powiedzą na to dociekliwsi czytelnicy, jak mogłem się o tym dowiedzieć, przecież minęło ponad tysiąc lat od czasu jej budowy. Na to odpowiem, że kiedy zdoby­liśmy owo silne i wielkie miasto i rozdzielono ziemię, zaraz postanowiliśmy na miejscu tejże wielkiej świą­tyni zbudować kościół naszego patrona i przewodni­ka, świętego Jakuba. Przekopaliśmy część terenu, na którym stała dawna świątynia Vichilobosa, dla po­łożenia podwalin kościoła, i po odsłonięciu fun­damentów dawnej świątyni, które chcieliśmy wzmocnić, znaleźliśmy mnóstwo złota i srebra, chalchivis, pereł wielkich i drobnych i innych drogich kamieni. A pewien mieszkaniec Meksyku, który przekopał inną część tej samej połaci, znalazł to samo. Było tego tyle, że urzędnicy skarbu Jego Królewskiej Mości zażądali tych bogactw dla Jego Wysokości, jako przypadają­cych mu z prawa; był z tego powodu proces, ale nie przypominam sobie, co się dalej stało. Jednak kacy­kowie i dostojnicy Meksyku oraz Guatemuz[22], który podówczas żył, mówili, iż prawdą jest, że wszyscy mieszkańcy miasta w owym czasie wrzucali w funda­menty jakieś klejnoty i rozmaite kosztowności, co zostało uwiecznione w księgach i na dawnych malo­widłach, i w ten sposób owe bogactwa zachowały się na budowę kościoła Świętego Jakuba.


(Rozdz. XCII)
[3]    Tezcatepuca — zniekształcona nazwa boga sił nieczystych, nocy i patrona młodych wojowników, Tezcatlipoki, „Dymiącego Lustra”
[22]    Guatemuz — zniekształcone imię księcia Cuauhtemoca '(„Orła, który spada”), dziesiątego cesarza azteckiego (1495-1525) bohaterskiego obrońcy Meksyku, powieszonego przez Hiszpanów.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Guciów - wały VI i VIII

Zgodnie ze słowami przedstawiam zdjęcia z wałów, które na planie Fellmanna oznaczone są jako VI i VIII. Pierwszy z nich nie jest, przynajmn...